Recenzja filmu

2012 (2009)
Roland Emmerich
John Cusack
Amanda Peet

Sztuka Destrukcji

Kiedyś dane mi było zobaczyć obraz interesujący w inny sposób niż inne. Nie był on wcale wart zapamiętania, moim skromnym zdaniem – czarny kwadracik na białym tle, który ma odzwierciedlać
Kiedyś dane mi było zobaczyć obraz interesujący w inny sposób niż inne. Nie był on wcale wart zapamiętania, moim skromnym zdaniem – czarny kwadracik na białym tle, który ma odzwierciedlać zniszczenia po II Wojnie Światowej jakoś do mnie nie przemawia. Umysł człowieka jest jednak skonstruowany na swego rodzaju okrutny sposób, czego efektem jest irytująca świadomość, że znacznie częściej zapamiętujemy to, co nie jest nam potrzebne, podczas gdy moglibyśmy to zastąpić czymś znacznie pożyteczniejszym (chociażby pierwszy lepszy obraz przedstawiający nagą panią byłby przyjemniejszy w wiekuistym odbiorze niż taki kwadrat). Zmierzam do tego, że niezależnie od tego, co sądzi się o rzeczonym obrazie, jest on sztuką. A skoro może ona uderzać w tak abstrakcyjne tony, a jej rodzina jest większa niż tegoroczna dziura budżetowa, to nie widzę przeszkód, by można ją było tworzyć bazując na wszystkim. Roland Emmerich najwyraźniej podziela moje zdanie, przy czym jego akt tworzenia wyciosany jest dłutem destrukcji. Pięknej destrukcji, warto dodać.

Nowy film niemieckiego reżysera – "2012" – po raz kolejny stawia przed nami pytania, które wypełzają z kątów świadomości estetycznej zawsze przy premierach tego typu filmów. Najważniejsze z nich brzmi: czego właściwie oczekujemy od kina? Krytycy to specyficznie wytresowana kasta ludzi, która potrafi dostrzec jakiś szkopuł nawet w budowie pomarańczy (owszem, ładna była, ale jakoś tak mało soku puściła i w ogóle jakaś taka mało mechaniczna) i z nieukrywaną radością przymyka oko na fakt, że kinematografia nie jest jednym workiem stylów, a raczej naznaczoną kieszeniami, wewnętrzną stroną płaszcza wykwalifikowanego zabójcy czasu. Idąc dalej tym tropem: jeśli wybieramy się do kina na film historyczny, to nie mamy co oczekiwać w nim potworów, które wyjdą nagle z szafy; idąc zobaczyć horror, nie powinniśmy nastawiać się na salwy śmiechu (okej, kiepski przykład w czasach, gdy rasowy horror jest lepszą komedią niż niejeden przedstawiciel gatunku); i wreszcie, gdy mamy zamiar obejrzeć film katastroficzny, głupotą jest oczekiwać od niego głębokiej fabuły. Nie inaczej jest w przypadku "2012". To wyreżyserowany przez Niemca, do bólu amerykański film, który na zadane przeze mnie kilka linijek wyżej pytanie odpowiada: "Rozrywki! Bezmyślnej, wizualnej rozrywki!". 

Jakby nie patrzeć, opisałem właśnie cały film, który był dokładnie taki, jak przewidywałem. Nie ma tu nic, co mogłoby widza zaskoczyć. Jak nietrudno się domyślić, nowe dzieło Emmericha obrazuje teorię o roku 2012, według której to właśnie wtedy naszą cywilizację czeka nieodwracalna zagłada. Młody naukowiec, Adrian Helmsley (w tej roli niesłusznie rzadko obsadzany Chiwetel Ejiofor) wraz ze swoim przyjacielem informują rząd amerykański o namacalnych dowodach stojących za tym proroctwem. Międzynarodowa konferencja między głowami państw decyduje o budowie ark, w których miałby przetrwać choć mały procent rodzaju ludzkiego. Żeby nie było zbyt oficjalnie, obserwujemy główny wątek (żeby nie powiedzieć 'przygody'), traktujący o Przeciętnym Amerykaninie, Który Ma Cholerne Szczęście, A Przy Tym Prawdziwy Z Niego Rambo, Nieźle Jak Na Taksówkarza. Bohater ten, w którego wcielił się John Cusack (któremu nie dano niestety pola do aktorskiego popisu, każąc mu tylko mieć przez cały czas minę przestraszonego ratlerka), a który nazywa się Jackson Curtis, gdy tylko dowiaduje się o zatajonej przed światem informacji o katastrofie, rzuca się na ratunek swojej rozbitej rodzinie. To właśnie ich podróż pokazuje nam, jak bardzo naiwne są hollywoodzkie megaprodukcje. Mamy zatem motyw Gordona (Thomas McCarthy), który odbył tylko trzy lekcje pilotażu, ale potrafi wykonywać fenomenalne wręcz manewry samolotem między walącymi się budynkami; główny bohater z kolei całkowicie przechodzi samego siebie, wstrzymując oddech pod wodą na dziesięć minut, beztrosko jadąc przez pół Kalifornii, która rozstępuje mu się pod kołami, czy też zwisając na jednej ręce na krawędzi wybuchającego właśnie wulkanu. Mamy też dobrego prezydenta i jego złego doradcę, nie zabrakło ukazania wyścigu szczurów wśród ludzi, którzy chcą przeżyć kataklizm. Ale czy nie było oczywiste, że tak będzie? Było. Czy nie wiedziałem o tym, idąc na ten film? Wiedziałem. Dlaczego więc poszedłem? Bo jak wspomniałem wcześniej – nie o to w takim kinie chodzi! Ten film to efekty specjalne, fenomenalne efekty specjalne, które wbijają widza w fotel. 

Tak naprawdę nie sposób ich opisać, a oglądanie tego widowiska na małym ekranie wydaje się wręcz grzechem, z którego należałoby się pokornie wyspowiadać przed świętami. Rozpadająca się i znikająca pod wodą Kalifornia, ociekające lawą Hawaje, waląca się na ludzi statua Jezusa w Rio de Janeiro czy zapadająca się kopuła Bazyliki Świętego Piotra to sceny, przy których robiłem naprawdę wielkie oczy. Mamy mnóstwo filmów ze świetnymi efektami, więc tym trudniej zmontować takie, które naprawdę pozostaną w pamięci. Ekipie "2012" udało się to z całą pewnością – nie wyobrażam sobie jak lepiej można by przedstawić masową destrukcję naszej planety. Liczne smaczki, jak choćby fala tsunami niosąca ze sobą lotniskowiec, który zgniata Biały Dom, czy też pękający fresk Michała Anioła w kaplicy Sykstyńskiej (zwłaszcza to jest ciekawe – pęknięcie przebiega dokładnie między palcami Boga i Adama, co oczywiście można było przewidzieć, ale jednak sam fakt pozostaje ciekawym symbolem: człowiek "odrywa" się od Stwórcy, który pozwala by działy się takie potworności) naprawdę robią wrażenie i nawet wciąż powracająca świadomość, że scenariusz istnieje tu tylko po to, by cały film miał ręce i nogi, nie jest w stanie popsuć czystej, wizualnej przyjemności. Mimo, że na brak akcji nie można narzekać, to jednak o dziwo film nie trzyma za bardzo w napięciu. Być może ma to związek z irytującą przewidywalnością, a może z montażem, który w którymś momencie zaczyna się powtarzać, a przez to nużyć. Wszystkie te niedociągnięcia nie przeszkadzają jednak w odbiorze przepięknych zdjęć, jeśli tylko podejdziemy do tematu zdrowo, nie wymagając od filmu Emmericha więcej, niż pięknej, rozczłonkowanej rozrywki. 

Czy warto zatem przejść się do kina na "2012"? Warto, by zobaczyć tę przepiękną sztukę destrukcji, którą rzeczony reżyser opanował do perfekcji – od "Dnia Niepodległości", przez "Pojutrze", na omawianym dziele kończąc. Jeśli jednak nie znajdziecie czasu lub funduszy teraz, to sugeruję zaczekać jeszcze trzy lata, gdy film będzie powtarzany w pełnym 3D, jeśli wiecie, co mam na myśli.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Mel Gibson jest chyba teraz najszczęśliwszym człowiekiem świata. W jednej z pierwszych kwestii w "Teorii... czytaj więcej
Roland Emmerich przyzwyczaił mnie, odkąd zobaczyłem w kinie "Dzień Niepodległości", do świetnego kina... czytaj więcej
Naczelnym niszczycielem planety Ziemia po premierze "2012" zostanie okrzyknięty Roland Emmerich. Jest jak... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones