Recenzja filmu

9 Songs (2004)
Michael Winterbottom
Margo Stilley
Kieran O'Brien

Kino czy pornografia?

Fabuła tego filmu dzieli się na trzy części. Pierwszym i najbardziej eksponowanym rozdziałem tej opowieści jest seks. Drugim, przeplatające "wyczyny" naszych bohaterów, koncerty, tytułowe
Fabuła tego filmu dzieli się na trzy części. Pierwszym i najbardziej eksponowanym rozdziałem tej opowieści jest seks. Drugim, przeplatające "wyczyny" naszych bohaterów, koncerty, tytułowe dziewięć piosenek, które na daną chwilę określają stan związku. Na koniec zaś mamy kontrast lodowych przestrzeni Antarktydy z nie mniej lodowatymi (choć nie tak chłodno pokazanymi) uczuciami. Dzieło uznanego reżysera, Michaela Winterbottoma, mimo krótkiego czasu trwania (70 minut) nudzi, niczym rozwlekły do granic możliwości odcinek brazylijsko-wenezuelskiej telenoweli. Przyczyna jest prosta. Reżyser przez cały czas próbuje nas zszokować i wprowadzić aurę obyczajowego skandalu, mającego zapewnić filmowi popularność. Zastosował jednak chwyt bardzo, jak dla mnie, prymitywny. Przez większość seansu patrzymy więc na parę głównych bohaterów, którzy w kolejnych odsłonach zmieniają pozycje, techniki i położenia własnych ciał. Jeśli już nie oglądamy ich w "akcji", słyszymy rozmowy krążące wokół jednego tematu. Pozorując koncepcję sztuki erotycznej, Winterbottom stworzył po prostu rodzaj pornografii, który zwykło nazywać się: "fikołkiem z fabułą". Jednak nawet ten element się nie powiódł. Mimo całej różnorodności i prawdziwości zbliżeń, patrzy się na nie z rosnącym zażenowaniem. Brakuje w nich gustu, smaku i co najważniejsze, krztyny erotyzmu. Całość jest tak sztywna i słabo zrealizowana, jakby ktoś kazał aktorom grać na podstawie obrazków z podręcznika Kamasutry. Trzydzieści trzy lata temu Bernardo Bertolucci nakręcił swoje, chyba, największe dzieło "Ostatnie Tango w Paryżu". W tamtych czasach film wywołał serię protestów i powszechne oburzenie, głównie przez odważne sceny erotyczne. Jednak w tej historii dwojga ludzi, szokowały nie sceny seksu, ale ich wewnętrzna pustka (nie chcieli znać nawet własnych imion), sprowadzenie człowieczeństwa do zwierzęcych instynktów. Kiedy jedno z dwojga poczuło coś więcej, jego droga do zagłady wydała się gładka jak ostrze miecza. Michael Winterbottom ograniczył się jednak tylko do fizycznej strony człowieka, nawet nie starając się "wpłynąć" w psychikę tych ludzi, nie szukając podstaw ich zachowania. Ratował się jeszcze topornymi porównaniami lodowych przestrzeni Antarktydy do lodowych przestworzy ludzkiego serca, jednak prostata tego pseudoartystycznego "pornola" tkwi w jego pozbawionym pomysłu scenariuszu. SQNboy
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Wracam właśnie do filmu, który swojego czasu spotkał się z zaskakująco szeroką dystrybucją jak na obraz... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones