Recenzja filmu

Artur i zemsta Maltazara (2009)
Elżbieta Kopocińska
Luc Besson
Freddie Highmore
Mia Farrow

Małe jest piękne

W "Zemście Maltazara" od tatusiowych pouczeń wolę jednak pracę grafików odpowiedzialnych za wygląd filmu. Animowany świat Minimków – elfów,  które poznaliśmy już w poprzedniej części przygód
Luc Besson nigdy nie należał do reżyserów, którzy pragnęli okazywać widzom własną dojrzałość. Wszystkie filmy Francuza są przecież bajkami zaopatrzonymi w pozorne atrybuty dorosłości. Niby znajdujemy w nich dosadną przemoc oraz erotykę, ale oba te składniki mają więcej wspólnego z komiksem dla nastolatków niż kinem skierowanym do widzów mogących kupić w sklepie piwo i fajki. Tymczasem łączący grę żywych aktorów z komputerową animacją "Artur i zemsta Maltazara" wydaje się być przejawem nie tyle trwania w bezhołowiu wiecznej młodości, co cofnięcia się w emocjonalnym rozwoju.  Jak widać,  po pięćdziesiątce najłatwiej jest odnaleźć w sobie dziecko. Jakże zazdroszczę Bessonowi jego wrażliwości! Film zaczyna się od sekwencji mogącej stanowić materiał instruktażowy dla wszystkich wojujących ekologów. Artur (Freddie Highmore) zostaje poddany szeregowi prób, które mają uczynić z niego strażnika przyrody. Bohater musi między innymi spędzić kilkanaście godzin przytulony do drzewa albo udać się na drzemkę z niedźwiedziem. Dzięki temu zacznie odczuwać duchową więź z naturą i jej dziećmi. Tuż po zakończeniu rytuału inicjacji Artur udaje się na pierwszą misję ratunkową – trzeba ocalić od zagazowania pewną pszczołę. Besson uczy małoletnią publiczność, że człowiek jest zaledwie drobnym ogniwem w długim i skomplikowanym łańcuchu ekosystemu. W "Zemście Maltazara" od tatusiowych pouczeń wolę jednak pracę grafików odpowiedzialnych za wygląd filmu. Animowany świat Minimków – elfów,  które poznaliśmy już w poprzedniej części przygód Artura – to uczta dla oczu. Ekran wypełniono po brzegi paletą pastelowych kolorów, światełkami rodem z retro dyskoteki oraz gromadą dziwacznych stworów wyrwanych ze snu miłośnika LSD. Nie dziwię się, że zarówno Artur jak i jego dziadek wolą przenieść się do baśniowej krainy ukrytej pośród traw w ogrodzie, zamiast nudzić się w wypolerowanej rzeczywistości lat 50. Póki Besson nie ujawnia Wielkiej Tajemnicy, jego film ma polot i werwę. Kiedy jednak w zakończeniu główny złoczyńca zaczyna wyjaśniać punkt po punkcie dotychczasową intrygę, widz czuje się, jakby po jego głowie przejechała spalinowa kosiarka. Reżyser zostawia akcję w zawieszeniu i każe czekać widzom na trzeci odcinek przygód Artura, która ma pojawić się w kinach za kilka miesięcy. Taki już los środkowych części trylogii – nie mogąc rozstrzygnąć kluczowych wątków, muszą podgrzewać atmosferę oczekiwania na wielki finał. Mam nadzieję, że będzie on rzeczywiście Wielki.
1 10
Moja ocena:
5
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones