Recenzja filmu

Bullet Train (2022)
David Leitch
Brad Pitt
Joey King

Gdzie jest Diseasel?

"Bullet Train" to trochę taki pastelowy "John Wick" – tyle że dużo mniej satysfakcjonujący – ale chyba najbardziej, zgodnie z ironiczną propozycją jednego z amerykańskich recenzentów, próba
Gdzie jest Diseasel?
źródło: Materiały prasowe
Wybieg długi na osiem wagonów i tylko jeden catwalker: Brad Pitt przebrany za Jeffa Lebowskiego, w kapelutku typu bucket hat, grubych czarnych okularach i z nadgarstkami udekorowanymi jak choinka (koraliki, tatuaże, duperele). Złodziej albo asasyn, intrygant, a przede wszystkim człowiek w kryzysie wypalenia zawodowego, który powoli oddala się w kierunku światła i spokoju. Ma zen-cytat na każdą okazję ("Wysyłasz w świat pokój i pokój wraca do ciebie"), pilnie kolekcjonuje maksymy swojego psychoterapeuty, na agresję odpowiada empatią lub ciętym dowcipem. Szefowa na słuchawkach (Sandra Bullock) mówi mu "Biedronka", a zadanie daje z tych szybkich: wsiąść do ekspresu Shinkansen (bullet train, bo mknie i wygląda jak pocisk), odnaleźć jedną niewielką walizeczkę z nalepką pociągu, zniknąć na najbliższej stacji. Pittowska energia starczy za cały napęd: wizerunek głupawego Buddy jako rozbieg, trampolina do nihilistycznej śmiechawki spod znaku "robię różne rzeczy, bo mogę i nic wam, k*&^$, do tego". Aktor długie lata pompował mięsień cynicznego uroku u Tarantino, teraz wystarczy natomiast zamknąć Brada w kiblu japońskiego pociągu i poprosić, żeby pobawił się spłuczką. Od razu robi się jakoś lżej, ciepło i bezpiecznie, a rzeczywistość jakby sama wykoleja się z szarości i nudy.



Bo tak po prawdzie "Bullet Train" bez Pitta na pokładzie przypomina chaotyczny splot lepszych i gorszych mikro-opowieści i mikro-choreografii, przez pierwszą godzinę męczący, rozpisany na długie ekspozycje i retrospekcje, dopiero w ostatnich aktach nabierający tempa i temperamentu. To także adaptacja powieści Kōtarō Isaki "Maria Biitoru", z której pozostał wyłącznie ogryziony z mięsa szkielet, a większość pasażerów japońskiego pociągu złapała tajemniczego wirusa amerykanizmu. Prawdziwym żywiołem tego filmu jest repetycja – podobnie jak kolejne wagony czy przedziały różnią się od siebie wizualnymi detalami, tak reżyser David Leitch i scenarzysta Zak Olkewicz eksploatują wciąż te same kwestie dialogowe, motywy dramaturgiczne czy gatunkowe ikonografie, wracając do nich uparcie co kilka, kilkanaście minut. Długa tuba "pocisku" nadaje się do tego idealnie, bo "roluje" czas i przestrzeń, pozwala upakować kalejdoskop najróżniejszych ekscentryzmów w jednej, pędzącej wiązce akcji. I, jak przystało na pastisz heist movie zajumany Guyowi Ritchiemu i serii "Kingsman", Pitt jest tutaj tylko zmęczonym kustoszem całej galerii piekielnych karykatur.

To, co na początku wydaje się oczywiste – skoro "Biedronka", w imię moralnej odnowy, zostawia broń w schowku bagażowym, to za chwilę jakaś inna broń będzie musiała wystrzelić – gwałtownie skręca w kierunku freak show. W bombonierkę pędzącą z Tokio do Kioto (500 km w całą noc, a w realnym świecie w około dwie godziny) scenarzysta wtyka same zabójcze rodzyny: od szalonych trucicielek i socjopatycznych lolit aż po płaczliwych szefów meksykańskich karteli i rosyjskojęzycznych bossów Yakuzy o ksywach zaczerpniętych z czytadeł fantasy ("Biała śmierć" a.k.a. "Pan Śmierć"). Od Sasa do Lasa, jak na wyprzedaży w Biedronce – uniwersum groźnych min, jasny podział na "męskie" (czernie, garnitury, łańcuchy) i "kobiece" (róże, kolorki, wzorki), krwawa zemsta za każdy podpieprzony jogurt po dwa złote sztuka. "Bullet Train" to trochę taki pastelowy "John Wick" – tyle że dużo mniej satysfakcjonujący – ale chyba najbardziej, zgodnie z ironiczną propozycją jednego z amerykańskich recenzentów, próba sprawdzenia, co się stanie, jeśli wpiszecie hasło "anime Guya Ritchiego" w okienko popularnego generatora grafiki DALL-E Mini. Robot losuje pasujące obrazki, lecz nie bardzo rozumie konteksty, generuje więc szereg surrealistycznych zbitek: papież z pączkiem na głowie albo prezydent wcinający ramen prosto z głowy ministra sprawiedliwości.



U Leitcha obiecujące i świetnie zagrane postacie – jak para płatnych zabójców Aarona Taylor-Johnsona i Briana Tyree Henry'ego, Mandarynka i Cytryna, dziwaczne oi! chłopaki rodem z londyńskich bieda-bloków – dostają tak infantylną i repetytywną podbudowę, że ich potencjał wypala się z prędkością złamanej zapałki. Fanowanie serialowi dla dzieci "Tomek i przyjaciele" (i obsesyjne poszukiwanie Diseasle'a – diesel + disease, choroba – czyli tego, co mąci i złego pragnie) przez byczego wykidajłę może śmieszyć góra dwa razy, ale nie jako lejtmotyw dwugodzinnej krwawej jatki. Niektóre kreatury pojawiają się w tym filmie chyba tylko po to, żeby wypełnić wolne miejsce w scenariuszu i zagrać we własnych teledyskach (latynoski raper Bad Bunny w trupio nudnej roli gangstera Wilka) albo zrobić kilka złowieszczych min, postrzykać jadem żmii i zniknąć (znana z "Atlanty" Zazie Beetz jako Szerszeń). Ludzie kłamią, mataczą i przeginają, bo w istocie są tylko przegiętymi postaciami z bajek – wiadomo, nic tu nie jest na serio, chodzi o wyścig wyobraźni, głupszą i bardziej rozrywkową wersję "Wszystko wszędzie naraz". Dlaczego więc w superszybkim pociągu wszystko wlecze się jak w starej drezynie rowerowej?



Bez większych skrupułów potraktowałbym "Bullet Train" skalpelem – ciął przez niczego niewnoszące dygresyjne historyjki i tanie flashbacki, kasował kserówki w rodzaju rozsierdzonego konduktora, kobiety w kostiumie pokemona czy bijącej pokłony sprzedawczyni kolejowych snacków. Zmultiplikował Pitta, pomnożył razy dziesięć całkiem miły balet przemocy, w którym do walki używa się tego, co akurat jest pod ręką – walizki, laptopa, półeczki albo katany – lecz za słabo uwypukla i wyzyskuje przestrzeń pędzącej maszyny. To nie "Morderstwo w Orient Expressie", choć wiadomo, że ten, co najbardziej kręci i wbija noże w obnażone karki, również ukrywa się gdzieś na pokładzie i potrzebuje swojego Poirota. "Bullet Train" to raczej tubka smakowej pasty do zębów – w niedzielę rano wyciskasz do oporu, jest fajnie, ale szybko się kończy, przecinasz więc plastik, a tam już tylko pobłyskują marne ochłapy fajności, do poniedziałku zostały jeszcze bite 24 godziny.

"Bullet Train" kończy się ruiną i sam w wielu momentach przypomina wielkie rumowisko. Dokopcie się jednak do kilku kolorowych kamieni, a będzie wam dane. Letni blockbusterek nie zasługuje na surową ocenę, bo nawet dwadzieścia minut śmiechawy to wakacyjna wyspa skarbów. I ja od tej zasady nie będę robił odstępstw.
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones