Recenzja filmu

Chleb i sól (2022)
Damian Kocur
Tymoteusz Bies
Jacek Bies

Chleb powszedni

Można odnieść wrażenie, że Kocur nie inscenizuje, a jedynie podgląda improwizowane sceny, jest w nich bowiem tak wiele naturalności. Bohaterowie mówią jednocześnie, dialogi nakładają się na
Chleb powszedni
źródło: Materiały prasowe
Damian Kocur, inaczej niż Andrzej Bursa, nie ma w dupie małych miasteczek. Przeciwnie, to właśnie w jednym z nich umieścił akcję "Chleba i soli" – w miasteczku bliżej nieokreślonym, jednym z wielu albo każdym po trochu. Nie jest ono żadnym realnym miejscem, a raczej tożsamościowym węzłem, przestrzenią tranzytu, do której się przyjeżdża, albo z której chce się jak najprędzej wyjechać. Ale nawet jeśli uda się z miasteczka wyrwać, to i tak ono pozostanie w nas.

Debiutujący reżyser, znany jednak ze swoich licznych i znakomitych krótkich metraży, opowiada o klinczu, w którym znaleźli się jego bohaterowie, dwaj bracia – Tymek (Tymoteusz Bies) i Jacek (Jacek Bies). Pierwszy z nich właśnie przyjeżdża na wakacje do domu, ale już za moment jedzie dalej, do Düsseldorfu, gdzie dostał stypendium na prestiżowej akademii muzycznej. Z kolei Jacek, choć też niegdyś był świetnie zapowiadającym się pianistą, osiadł, wydaje się, w rodzinnej miejscowości na stałe. Na małe miasteczko spoglądamy oczami Tymka, który ogląda je z wyższościowego dystansu, ze świadomością, że jest tu tylko przejazdem, na chwilę. Fajnie jest się pobujać z ziomkami po dzielni, wypić piwko nad pobliskim jeziorem i znów pogadać z dawną miłością – szczególnie, gdy ma się świadomość, że "prawdziwe" życie znajduje się gdzie indziej. Albo tak nam się wydaje.



Choć w "Chlebie i soli" nie ma grama publicystyki, to automatycznie podczas seansu uruchamiają się wielorakie konteksty. W postaci Tymka przejrzy się bowiem każdy, kto zdobył się kiedyś na przeprowadzkę do większego miasta. Gdzieś na marginesie pojawiają się harujący na dwie zmiany rodzice, którzy pracują, żeby ich dzieci mogły wynająć pokój w Katowicach czy Wrocławiu. Może przez myśl przejdzie komuś do niedawna chwytliwa łatka "słoika", którego w Warszawie zdradza śląski akcent, a w zagłębiu nazbyt liberalne usposobienie. To wszystko u Kocura jest, ale jakby mimochodem, przy okazji, emanuje z niezwykle trafnie odmalowanego społecznego tła, pozostawiającego jednak właściwe miejsce fabule.

A w niej jest jeszcze miejsce na inne osoby o transnarodowej tożsamości. Ulubionym miejscem przesiadywania kumpli Tymka i Jacka jest nowo powstały kebab – pierwszy w ich miasteczku, prowadzony przez przyjezdnych z Bliskiego Wschodu, którzy nie zostali przyjęciu tytułowym chlebem i solą, a raczej wyzwiskami i agresją. Ale relacja między szowinistycznymi mieszkańcami, a przyjezdnymi wcale nie jest jednoznaczna – Kocur przygląda się napiętej atmosferze między nimi, ale nie ma zamiaru stawiać żadnych moralnych tez, ani nawet zbliżać się do upraszczających socjologicznych diagnoz.

Bardziej interesuje go obserwacja, choć brzmi to dość paradoksalnie w przypadku filmu fabularnego. Ale kto zna jego wcześniejsze filmy – szczególnie "Nic nowego pod słońcem", "1410" czy "Dalej jest dzień" – ten wie, że bliski jest mu styl paradokumentalny, dzięki któremu uzyskuje wyjątkowy efekt realizmu. Jednym z kluczowych środków wyrazu jest sięgnięcie po naturszczyków, których zatrudniał wcześniej w krótkometrażówkach. W "Chlebie i soli" nie ma zawodowych aktorów, a główne role zagrała para braci, którzy - podobnie jak ich postacie - również skończyli szkoły muzyczne i wywodzą się z Górnego Śląska.



Można odnieść wrażenie, że Kocur nie inscenizuje, a jedynie podgląda improwizowane sceny, jest w nich bowiem tak wiele naturalności. Bohaterowie mówią jednocześnie, dialogi nakładają się na siebie, a nieprofesjonalni aktorzy wydają się grać po prostu siebie – w większości niekoniecznie najlepiej wyedukowanych młodych ludzi bez większych ambicji, których horyzont określa ławeczka na blokowisku, kebab i piwko na plaży. W tej bezpretensjonalności i swobodzie czuć wyjątkową rękę Kocura do prowadzenia aktorów niezawodowych, z których potrafi wydobyć to, co najcenniejsze – wiarygodność.

Zdawać by się mogło, że Kocur nie buduje żadnej spójnej opowieści, że raczej łapie letni czas, raz podgląda młodych, jak melanżują, kiedy indziej, jak grają w kosza albo freestylują na ławeczce. Trochę przypomina to styl Abdellatifa Kechiche’a z "Mektoub" – zresztą to tytułowe słowo, być może nieprzypadkowo, pada również u Kocura. Kamera zdaje się nasycać klimatem, kumpelską atmosferą, jakby była członkiem paczki i towarzyszyła jej, gdy się bawią i czilują.



Nie ma w tym jednocześnie żadnego epatowania brudem blokowiska, sceny nie układają się w żadną piętnującą wypowiedź o stanie współczesnej młodzieży – Kocur, jeśli już, to raczej stara się zestawiać ze sobą pozorne paradoksy, by walczyć ze stereotypami i publicystycznymi uproszczeniami: na osiedlowej ławeczce późną nocą bracia gadają o zawiłościach pianistyki, ich kumple rapują do dźwięków fortepianu, a największy osiłek w chwili słabości nie będzie potrafił ukryć łez. To spojrzenie sympatyzujące, jakby z wnętrza, ale jednocześnie świadome ograniczeń małomiasteczkowego życia – z tego właśnie względu najbliższe perspektywie Tymka, który był tu i tam i wie, że świat nie kończy się na osiedlowym monopolowym. Czułość, z jaką obserwujemy ten raczej szorstki świat pełen uprzedzeń, agresji i szowinizmu, przypomina perspektywę Dawida Nickla z "Ostatniego komersu" – myślę, że bohaterowie obu filmów mogliby zamieszkiwać jedno osiedle.

Ta pozornie mozaikowa, niezobowiązująca konstrukcja, która sprawia, że opowieść płynie, ostatecznie okazuje się składać w niezwykle precyzyjną strukturę, w której każdy dialog, wręcz każde słowo, odbija się w końcu echem. Zbiór epizodów zamyka się w spójną historię, z której nie wynika żaden morał, ale pełno w niej niezwykle celnych obserwacji, które mówią o różnych wymiarach obcości, inności i bliskości. Kocur przekracza jednak zwyczajowe przeciwieństwa i obiegowe sądy: ten, kto czuje się innym, okaże się bliski, obcy odczyta sympatię jako agresję, wrośnięty w lokalną społeczność będzie marzył o wyjeździe, a predestynowany do ucieczki zapragnie pozostać na miejscu.

Każda z tych postaci okaże się pewnego rodzaju hybrydą – zawieszoną między bliskością a obcością. Ich obecność staje się najlepszym dowodem na to, że inność i tożsamość nie istnieją – wszyscy bowiem funkcjonujemy w rzeczywistości nieustających przepływów, nawet, gdy nie ruszamy się z miejsca. Chlebem i solą powinniśmy więc witać nie tylko przybyszów, lecz siebie nawzajem – i nie od święta, lecz na co dzień.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
To, że Polska zamiast mlekiem i miodem płynie wódką i "baraniną" z sosem mieszanym na cienkim cieście,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones