Recenzja wyd. DVD filmu

Dr T i kobiety (2000)
Robert Altman
Richard Gere
Helen Hunt

Niekwestionowany Robert Altman i jego kolejne dzieło

Altman, niezależnie od tego, po jaki gatunek i jaką konwencję filmową sięgał, tworzył ostatecznie widowiska niepokorne, niepoprawne i bulwersujące. Gdy producenci obejrzeli wreszcie niemal
Altman, niezależnie od tego, po jaki gatunek i jaką konwencję filmową sięgał, tworzył ostatecznie widowiska niepokorne, niepoprawne i bulwersujące. Gdy producenci obejrzeli wreszcie niemal ukończoną wersję "niewinnej" komedii "MASH" (1970), byli przerażeni. Wojna w Wietnamie ciągle trwała, a ta żrąca satyra na militaryzm, fanatyzm i ślepotę polityków, osadzona w realiach poprzedniego azjatyckiego konfliktu z udziałem Amerykanów – wojny koreańskiej – odsłaniała krwawy absurd działań wojennych, bezdroża źle pojętego patriotyzmu oraz antyheroiczną rzeczywistość frontowej egzystencji. Film zachwycił widzów na próbnych pokazach i presja producentów osłabła, ale nominowany do Oscara w ośmiu kategoriach obraz nie zdobył żadnej statuetki: członkowie Akademii zawierzyli swojemu instynktowi samozachowawczemu. Za taką wizję wojny środowiska medialne i kreujące kulturę popularną, tradycyjnie niechętne wszelkiemu konserwatyzmowi społecznemu i politycznemu, obdarzyły Altmana szczerą sympatią. Do czasu. Bo w 1992 roku w kolejnej ostrej satyrze "Gracz" Altman bezkompromisowo obnażył miałkość hollywoodzkiej krainy pozorów, a w 1994 roku rozprawił się w "Prêt-à-Porter" z koturnowym, nadętym i żałośnie trywialnym emocjonalnie i intelektualnie światem mody jako ubogim, choć przytłaczającym pawim splendorem, surogatem naszych marzeń. Poza sukcesem "Gracza" w Cannes, nagród poważniejszych nie było. Trudno się dziwić. A między tymi tytułami Altman nakręcił "Na skróty", dramat o życiu na przedmieściach Los Angeles, które są tu alegorią amerykańskich przedmieść w ogóle, film okrutny w swej szczerości, trudny i bardzo ciężko przyswajany przez uradowanych całkiem znośną lekkością bytu, zanurzonych w przytulnym oceanie bezrefleksyjności konsumentów masowego produktu kulturalnego. Film wywalczył Złotego Lwa w Wenecji. Znowu w Europie. Na więcej na rodzimym gruncie zapewne nie mógł liczyć. Był zbyt bolesny. "Dr T. i kobiety", obraz z 2000 roku, był kolejną Altmanowską niespodzianką. Najłatwiej scharakteryzować go można jako komedię romantyczną – chwilę relaksu w pracowitej biografii twórczej reżysera. Brzmi świetnie i mieści się w przyjętej klasyfikacji gatunków. Tak – bezpiecznie i wygodnie – etykietuje go wielu krytyków. Tyle że to nieprawda. Bo Altman znowu sięgnął po prowokację. Postawił na głowie schemat gatunku. Spodziewalibyśmy się opowieści o wziętym ginekologu, świadczącym usługi medyczne przedstawicielkom najlepiej sytuowanej i najbardziej infantylnej społecznie (w potocznym wyobrażeniu) warstwy mieszkańców dzisiejszego Teksasu, który traktuje swoje pacjentki przedmiotowo i dopisuje je do listy miłosnych podbojów. Tymczasem Altman konstruuje tę opowieść, płynąc pod prąd. Szczegółów przed projekcją ujawniać nie wypada, dość więc powiedzieć, że każdy z pozornie szablonowych bohaterów zachowuje się zupełnie inaczej, niż nakazuje gatunkowa matryca, a tym samym pogłębia ironiczny i groteskowy wymiar filmu. Realizując obraz, Altman w charakterystyczny dla siebie sposób postanowił eksperymentować. W jednej z początkowych scen, ukazującej przedstawicielki klasy wyższej na zakupach w świątyni XXI wieku – wielkim centrum handlowym, każe jednej z nich rozebrać się do naga i tańczyć w fontannie. Wybranką reżysera była Farrah Fawcett, i również dlatego jest to jedna z najbardziej ujmujących estetycznie sekwencji filmu. Aktorka wsparła zresztą zamysł reżysera, oświadczając, że w trakcie kręcenia zdjęć nie musi wypraszać z planu statystów, gdyż ona nie wstydzi się swego ciała – w rezultacie rzecz cała wygląda wiarygodniej. Ważne jednak, że zderzenie współczesnego rytuału zakupów z naturalnością nagiego tańca rodem z modernistycznego baletu jest zabiegiem odważnym i obiecującym dalsze niespodzianki. Co więcej, w scenach zbiorowych z udziałem przedstawicielek wspomnianej warstwy społecznej w poczekalni tytułowego doktora reżyser pozwalał na improwizację: panie miały skorzystać z własnych doświadczeń i wyobrażeń o wzorach damskich zachowań w podobnych miejscach. Piekło poczekalni ginekologicznej, jakie w konsekwencji oglądamy, nawet jeśli jest karykaturalne, jest też niezwykle sugestywne. A mimo to – szczerość reżysera wymaga szczerości krytyka – mnie się ten film nie podoba. Nie dlatego, że zawiera błędy warsztatowe czy niespójności fabuły. Wprost przeciwnie: w każdym ujęciu znać rękę mistrza. Ja go po prostu nie rozumiem. Nie pojmuję, w kogo wymierzona jest ta prowokacja, ku czemu prowadzi ta satyryczna podróż i jej surrealistyczne zakończenie. Nie rozumiem – i nie przesądzam. Warto zobaczyć dzieło klasyka, które z takim oporem poddaje się jednoznacznej ocenie.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Z nowym filmem Roberta Altmana zetknąłem się dopiero za pośrednictwem plakatu w auli kina. Po seansie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones