Recenzja filmu

Dzieci Amelii (2023)
Gabriel Abrantes
Brigette Lundy-Paine
Carloto Cotta

Wszystkie dzieci nasze są

Przy czym timing, zarówno ten horrorowy, jak i komediowy, jest wyśmienity i aż szkoda, że braknie tu większej ekstremy, że to balansowanie na grubaśnej linie gatunkowej konserwy, że fabularne
Wszystkie dzieci nasze są
Gdzieś pomiędzy Elżbietą Batory a Dorianem Grayem znajduje się szara strefa perwersyjnych marzeń o wiecznej młodości. Stawka za ten artykuł pozostaje niezmienna od lat. Ale tytułowej bohaterki "Dzieci Amelii" nie martwi, że będzie musiała uiścić opłatę z własnej duszy. Skostniała maska jej twarzy kryje wyłącznie obojętność. Niejako z konieczności, bo poorana jest pooperacyjnymi bliznami, które uczyniły z oblicza pięknej niegdyś kobiety grudę jakby z zaschniętej stearyny.


Zastygłe oblicze wyraża jednocześnie wszystko i nic: pożądanie, smutek, radość, złość i tęsknotę, a wszystko to wymieszane kostropatym paluchem oraz, a jakże, nadgryzione zębem czasu. Ten zresztą jest, jak mówi sama Amelia (Anabela Moreira), złośliwą dziwką, która pożera nas jak ziemniaki. Trudno jednak czuć do strupieszałej, narcystycznej kobiety cokolwiek poza lękiem i obrzydzeniem. "Dzieci Amelii" to przecież rasowy horror, a tylko ktoś, kto wierzy w bajeczki, mógłby z nią empatyzować. Szczęśliwie się jednak dla niej składa, że owym kimś jest jej syn, Edward (Carloto Cotta), porwany za młodu z rodzinnego domu i fartownie odnaleziony za oceanem przy pomocy aplikacji analizującej DNA użytkownika.

Marzący o odnalezieniu biologicznej rodziny mężczyzna, na zaproszenie brata bliźniaka, razem z ukochaną Riley (Brigette Lundy-Paine) leci do Portugalii, gdzie zachwycony jest nie tylko perspektywą poznania utraconych przed laty bliskich, ale i ogromnym majątkiem do odziedziczenia. Podczas gdy sam coraz bardziej ulega dyskusyjnemu czarowi Amelii, jego dziewczyna zaczyna podejrzewać, że coś tu nie gra. I ma rację. Oboje bohaterów nawiedzają makabryczne wizje, śnią sny we śnie. Cienie wydają się mieć uszy, w piwnicy coś skrzypi, a miejscowi omijają posiadłość z daleka.

Gabriel Abrantes ze sceny na scenę coraz więcej miejsca oddaje Riley (bardzo dobra, rozedrgana Lundy-Paine), relegując Edwarda (Carloto Cotta w potrójnej roli) na dalszy plan. Całkiem słusznie. Bo to ona jest głosem rozsądku, tą sceptyczną świadkinią coraz bardziej nieprawdopodobnych zdarzeń, usiłującą przetłumaczyć narzeczonemu oczywiste. Zupełnie jak my, gdyby chciało nam się krzyczeć na ekran. Abrantes sprawnie pogrywa sobie z Riley, a co za tym idzie, z naszymi gatunkowymi przyzwyczajeniami, ale za każdym razem zatrzymuje się w pół kroku. Boleśnie brakuje tu śmielszych transgresji, przez co "Dzieci Amelii" nigdy nie opuszczają rejonu zarezerwowanego dla konwencjonalnego kino grozy, cokolwiek prostego na poziomach fabularnym i psychologicznym.


Operuje się tutaj co prawda humorem, i to z niezłym komediowym wyczuciem, ale częstokroć to tylko fasada dla reżyserskiej bezsilności, jakby Abrantes nie za bardzo wiedział, co z tym materiałem zrobić. Dziwne, bo sam go przecież napisał. Jego film staje się więc swoistym ćwiczeniem z umiarkowania. Reżyser nigdy bowiem nie posuwa się do fajerwerkowego efekciarstwa i konsekwentnie operuje niby gotyckim anturażem. Tyle że prowadzi go to wyłącznie w koleiny wyżłobione przez setki innych, którzy szli tą drogą wcześniej. Trudno byłoby czynić z tego jednoznaczny zarzut, gdyby Abrantes tak nie zwodził i nie kusił, że może chodzić tutaj o satyrę na arystokratyczny imperatyw zachowania rodowej linii, o kreatywne operowanie niemalże baśniowym oniryzmem, o zderzenie kultur. Ale nie, w tym rękawie kryją się co najwyżej walety.

Przy czym timing, zarówno ten horrorowy, jak i komediowy, jest wyśmienity i aż szkoda, że braknie tu większej ekstremy, że to balansowanie na grubaśnej linie gatunkowej konserwy, że fabularne tajemnice są jasne praktycznie od samego początku, jakby intryga obchodziła reżysera i scenarzystę najmniej. Może faktycznie tak jest. "Dzieci Amelii", rozpięte szeroko między skrajnościami, nigdy nie muskają nawet żadnej z granic. Abrantesa interesuje delikatne delektowanie się własnym stylem, ledwie zawoalowane smakowanie obrazu. To film równie egotyczny, co próby Amelii sięgnięcia po nieśmiertelność.


Choć markuje się tutaj flirt z kinem psychologicznym, mamy do czynienia z horrorem jak najbardziej trzewiowym, cielesnym, także na płaszczyźnie dialogowej, gdzie aż roi się od dwuznacznych aluzji, kąśliwych złośliwości i niewybrednych sugestii. Naszym swoistym awatarem w tej wyprawie do domku wiedźmy jest nieustannie Riley. Dzięki niezłej roli Lundy-Payne udaje się projektować jej stany emocjonalne na oglądających, przerzucić pomost między nimi a bohaterką. A to w kinie grozy ogromna wartość.
1 10
Moja ocena:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones