Recenzja filmu

Dziewiąty legion (2011)
Kevin Macdonald
Channing Tatum
Jamie Bell

Historia różową kredką pisana

"Hollywoodzki film historyczny" - takiego wyrażenia w żadnym oficjalnym spisie filmowych gatunków nie odnajdziemy. Jest ono używane raczej przez widzów, którzy chcą ten szczególny i
"Hollywoodzki film historyczny" - takiego wyrażenia w żadnym oficjalnym spisie filmowych gatunków nie odnajdziemy. Jest ono używane raczej przez widzów, którzy chcą ten szczególny i charakterystyczny rodzaj filmu skatalogować osobno i odróżnić od klasycznych filmów historycznych. Prawdą powszechnie znaną jest wszakże fakt, iż amerykańscy nauczyciele z fabryki snów potrafią karty historii przerabiać na potrzeby efektownego scenariusza z nieetyczną wręcz swobodą i wyobraźnią. Ich fabularne bajkopisarstwo przyprawia momentami o ból głowy i woła o pomstę ze strony historyków. Z drugiej jednak strony takie baśniowe opowieści przyswajamy z wielką łatwością i łykamy ten charakterystyczny urok amerykańskiego naiwniactwa z dużo większą ochotą niż opasłe tomiska historyczne. "Dziewiąty legion" to kolejny produkt hollywoodzkiej szkoły historyków i kolejny test dla naszego racjonalnego umysłu - czy znów na przekór wymogom dzisiejszej edukacji przełkniemy banalną bajeczkę od wujków zza oceanu, czy może tym razem nagromadzenie dziejowych fantazji odbije się zbyt dużą czkawką?

Książkę do historii otwieramy na rozdziale dotyczącym starożytnego Rzymu. Rozdział ten jest chyba ulubionym wycinkiem historii kinowych historyków zza oceanu, bo są w tym temacie nad wyraz płodni i ciężko znaleźć wydarzenie z epoki Rzymian, którego na swoją modłę amerykańscy twórcy jeszcze nie przeinaczyli. Tym razem zostajemy wysłani do II wieku naszej ery w dzikie i niebezpieczne rejony Brytanii, rządzonej przez plemiona, dla których drewniana dzida jest najwznioślejszym wynalazkiem z dziedziny balistyki, a ludzkie mięso stanowi nad wyraz ciekawe i pożądane urozmaicenie jadłospisu. Tereny dla nas, cywilizowanych, niezbyt przyjazne, dostajemy więc za przewodnika Marcusa Aquilę, rzymskiego legionistę, którego męstwo, odwaga i honor są niemal tak samo atrakcyjne jak wyrzeźbiony tors i twarz cherubinka. W pakiecie z dzielnym żołnierzem otrzymujemy do pomocy niewolnika Escę, równie odważnego i szlachetnego, któremu brak w zasadzie tylko zniewalającego wyglądu swego pana (czemu trudno się dziwić, wszak jakaś hierarchia zachowana być musi). Wyprawa jest, a jakże, samobójcza (inaczej nie byłoby sensu marnować taśmy filmowej), ale nagrodą jest to, co każdy Rzymianin kocha najbardziej: honor, szacunek, poważanie, chwała i dobre imię rodziny. Cel to odzyskać totem, złotego Orła, zagubiony przed laty przez IX Legion dowodzony przez ojca Marcusa.

Wielkiej szkody bym wam zapewne nie wyrządził, ale uprzedzam z obowiązku - będą spoilery. Choć każdy, kto zetknął się choćby incydentalnie z kinem opatrzonym metką "made in Hollywood", pewnie się domyśla, że "Dziewiąty legion" nie jest filmem, podczas którego ucierpią nasze paznokcie. Ucierpieć za to może poczucie dobrego smaku i resztki zdrowego rozsądku (jeśli ktoś był na tyle naiwny i nie wyzbył się ich przed seansem). Film Kevina Macdonalda to bowiem, sztandarowy reprezentant gatunku wspomnianego przeze mnie w pierwszym zdaniu tej recenzji. Jak przystało zatem na historyczną produkcję z Fabryki Snów, "Dziewiąty legion" jest cukierkowy, patetyczny, banalny, niespójny, nielogiczny, przekłamany, moralnie wygładzony i estetycznie spłycony. Lekcja historii oglądana przez różowe okulary, wykładana przez mniej zdolnych następców Herodota, natchnionym rycerskim eposem i głoszących jedną, jedyną i słuszną prawdę - dobro zawsze zwycięży. Zawsze. A jeśli dobro ma ciało Channinga Tatuma, możesz być pewny, iż zwycięstwo to będzie niezwykle efektowne, okupione wprawdzie cierpieniem i okrutną walką z własnymi słabościami, ale jakże porywające! Jakże motywujące i inspirujące!

I jakkolwiek depresyjnie by to zabrzmiało - o to w tym wszystkim chodzi. Widz chce rozrywki, widz rozrywkę dostaje. Widz się nie będzie nudził, obejrzy spektakularną i technicznie nienaganną bajeczkę, smaku popcornu nie obrzydzi mu żaden egzystencjalny moralitet, a seansu nie zakłócą nudne psychologiczne dywagacje. I niezależnie od tego, ile pomyj można by wylać na twórców filmu, to zawsze obronią się oni jednym banalnym stwierdzeniem: "ale przecież tak dokładnie miało być". Czy można krytykować producentów zupek chińskich za ciągłe tworzenie bezsmakowej, trującej papki żywieniowej zamiast przerzucenia się na pokarmy bardziej zjadliwe i "ambitne"? Ludzie lubią zupki chińskie. I zawsze będą je lubić. Tak jak zawsze znajdą się amatorzy i wielbiciele hollywoodzkich filmów historycznych.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones