Recenzja filmu

Furia (2014)
David Ayer
Brad Pitt
Shia LaBeouf

Krew, błoto i kontrasty

Opinie moich znajomych po obejrzeniu "Furii" były bardzo różnorodne. Wielu było zachwyconych solidnym filmem wojennym, część narzekała na nudy, jedni zachwycali się grą Brada Pitta, drudzy
Opinie moich znajomych po obejrzeniu "Furii" były bardzo różnorodne. Wielu było zachwyconych solidnym filmem wojennym, część narzekała na nudy, jedni zachwycali się grą Brada Pitta, drudzy wieszali psy na scenarzyście - gdy część z uznaniem przyjęła próbę wiarygodnego oddania realiów historycznych, inni twierdzili, że "Hollywood + amerykańscy żołnierze = film werbunkowy" to aksjomat. Wszystkim przyznałem rację.

Odkąd pierwszy raz usłyszałem o "Furii", śledziłem wszystkie informacje o niej. Jako entuzjasta militariów i historii II wojny światowej musiałem ją obejrzeć. Z kolei jako Pierwszy Krytyk wojennych niedoróbek z Hollywood miałem wątpliwości, zwłaszcza po przeczytaniu w opisie, że "Brad Pitt (...) będzie musiał wykonać tajną misję za linią frontu i stawić czoła znacznie potężniejszym silom wroga". Czołgiem. Serio?

Na szczęście opis okazał się nieporozumieniem i nikt się tu czołgiem nie skrada. Już pierwsza scena, gdzie "Wardaddy" (Pitt) przemierza na białym koniu pobojowisko, dość dobrze oddaje klimat całości. Brud, okrucieństwo i ludzka tragedia, spotęgowana dobitnymi kontrastami. Reżyser nie bawi się w podchody, nie traci czasu na stopniowe oswajanie nas z koszmarem wojny. Głównych bohaterów, czyli załogę tytułowej "Furii", poznajemy w krytycznym momencie - właśnie wracają do obozu po bitwie, gdzie wybito ich oddział, a na pokładzie wiozą martwego kolegę. Dla czołgistów to koszmar - po długich miesiącach spędzony w małej stalowej puszce, są sobie bliżsi niż rodzina. Strata towarzysza odcisnęła się piętnem na całej reszcie i każdy próbuje sobie jakoś z tym poradzić. Cała scena budowana jest z pietyzmem i na wielu płaszczyznach - od sugestywnej gry aktorów, przez brud, zmęczenie i wszechobecne, ohydnie rozmamłane błoto, po ciężarówki pełne "ludzkich fragmentów" - z których część żyje, wbrew wszelkim przesłankom. I w ten ponury, pozbawiony patosu i propagandowego entuzjazmu świat, wkracza rekrut Norman (Logan Lerman), szkolony przez armię do błyskawicznego pisania na maszynie. Jednak matka ojczyzna zdanie zmieniła i zamiast do sztabu, trafia do wnętrza Shermana M4A3E8, gdzie musi zacząć od zmycia ze ścian swego poprzednika.

Tak sugestywne stosowanie kontrastu jest możliwe z jednej strony dzięki pieczołowicie odtworzonym realiom (autentyczny sprzęt, prawdziwa taktyka starć, historyczne pojazdy), a z drugiej strony dzięki doskonale kreowanym obrazom wojny - od przygnębiającej, listopadowej pogody, przez ponure zgliszcza i leżące wszędzie ciała, których nikt nawet nie chce pozbierać, po niemieckich cywilów uchodzących gdziekolwiek, byle dalej od strzałów i wybuchów. Do tego dochodzi popis gry aktorskiej, również budowany na bazie kontrastu. Zagubiony i przerażony Norman siedzi obok kipiącego zwierzęcą agresją Grady`ego (Jon Bernthal), a zapędy lekko świrniętego Teksańczyka Trini (Michael Peña) równoważy cytujący biblię Boyd (Shia LaBeouf). Zaś nad tym kotłem panuje Brad Pitt, będący dowódcą idealnym - surowym jak krajobraz wokół, ale jednocześnie sprawiedliwym; niewzruszonym tytanem, podczas wciskającego w fotel pojedynku z niemieckim "Tigerem" i niepoczytalnym furiatem, gdy tylko zobaczy mundur SS. A przy tym wszystkim zachowuje człowieczeństwo, czy to gdy dba, aby Norman nie chodził głodny, czy to podczas świetnej sceny w świeżo zdobytym niemieckim mieście, w którym amerykańscy wojacy hucznie świętują swój sukces, a on zagląda do jednego z domów...

To jest obraz, który chciałem widzieć. Obraz, po obejrzeniu którego wszyscy chłopcy wychowani na "Czterech pancernych" (ci starsi) oraz na popularnej grze komputerowej (młodsi) uświadomią sobie, co znaczy być pancerniakiem. Obraz brutalny, który na zawsze zniszczyłby marzenia o służbie w tych fascynujących maszynach - równie potężnych, co okrutnych. Obraz ważny, który bez grama ckliwości, patosu, taniej bohaterszczyzny czy nudnego moralizatorstwa uwrażliwiałby na grozę wojny.

Niestety, historia się tu nie kończy. Scenarzysta zafundował nam jeszcze jedną scenę - obliczoną na kulminacyjną, a w efekcie niszczącą wcześniejszy efekt jak pocisk kumulacyjny. Scenę przydługą, nudnawą i absurdalną. Gubiącą cały budowany wcześniej realizm. Aż nasuwa się prowokacyjne pytanie: może to U.S.Army dołożyła się do budżetu, w zamian za oddanie im końcówki filmu?

Trzeba jednak oddać Davidowi Ayerowi, że działa konsekwentnie od początku do końca. Również tę scenę buduje na zasadzie kontrastu. Kontrastem dla pięciu amerykańskich wojaków, których losy z taką uwagą śledzimy, jest... batalion SS.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Trudno pozostać obojętnym, słysząc o "Furii". I to nie tylko kwestia załogi, którą stanowi kilka osób... czytaj więcej
Zamknięty w stalowej puszce o wadze paru ton wraz z towarzyszami niedoli, nerwowo nasłuchujesz dźwięku... czytaj więcej
Wojna to biznes. Mniejsza o przedsięwzięcie. Lista jest długa. Przykłady? Kino. Literatura. Muzyka.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones