Recenzja filmu

Hashima (2017)
Seung-wan Ryoo
Jung-min Hwang
Ji-seob So

Nadmiar i niedostatek

Seung-wan Ryoo może i chciał wskazać na ważny aspekt historii swojego kraju, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że dokonał tego po linii najmniejszego oporu – za pomocą amalgamatu najbardziej
Kiedyś jedno z najgęściej zaludnionych miejsc na Ziemi, dziś "miasto duchów", straszące opuszczonymi budynkami i pozostałościami po szybach górniczych. W latach 30. Hashima stanowiła ważny ośrodek przemysłowy, gdzie oprócz kopalni węgla znajdowała się także fabryka sprzętu zbrojeniowego; w następnej dekadzie przewieziono tam kilkuset Chińczyków 
i Koreańczyków, zmuszanych do ciężkiej pracy przy wydobyciu surowca. Wpisanie wyspy w 2015 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO wywołało kontrowersje związane z brakiem rekompensaty ze strony japońskich władz dla ocalałych niewolników z okresu II wojny światowej.


Dwa lata później kwestię przymusowych robót na "wyspie-okręcie" podjął Seung-wan Ryoo, reżyser z górnej półki południowokoreańskiego box office'u; jego "Weteran" (2015) przyciągnął do kin 13 milionów widzów, zajmując trzecie miejsce w rankingu na najlepiej sprzedający się film w Korei. Z kolei "Hashima" (2017), z najbardziej utalentowanymi i lubianymi w kraju aktorami w rolach głównych (Jung-min Hwang, Ji-seob So, Joong-Ki Song), już pierwszego dnia wyświetlania miała na koncie 900 tysięcy sprzedanych biletów. Wprawny rzemieślnik wie, jak osiągnąć sukces frekwencyjny – wystarczy gładko wpisać się w schemat dramatu historycznego, który wymaga przefiltrowania wielkich wydarzeń przez jednostkowe doświadczenia. 


"Wyspa Graniczna" jawi się u Ryoo jako przestrzeń klaustrofobiczna, tonąca w mroku, błocie i ulewnym deszczu. Z bezimiennego tłumu, przewiezionego statkiem na Hashimę, wyłania się kilka postaci, których próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości stanowić będą rdzeń fabuły. Kamera podąża więc za działającym pod przykrywką żołnierzem Koreańskiej Armii Wyzwoleńczej, zimnym gangsterem o złotym sercu czy hardą kobietą zmuszoną do pracy w "domu uciech". Na pierwszy plan wysuwa się jednak muzyczny duet ojca i kilkuletniej córki, wprowadzający elementy humorystyczne, ale i stanowiący główne źródło wzruszeń. Zarysowanie w sposób sztampowy i dość powierzchowny profili bohaterów, zredukowanych właściwie do pojedynczych cech, skutkuje jedynie połowicznym zaangażowaniem widza w ich sytuację.

   

W odpowiedzi na protesty Japończyków przeciwko takiemu przedstawianiu wydarzeń historycznych, podnoszone jeszcze przed oficjalną premierą filmu, Ryoo zapewniał o uniwersalnym przekazie filmu: o ogólnej definicji doświadczenia wojennego, które potrafi uczynić z człowieka potwora. Wydaje się jednak, że to właśnie konflikt koreańskich więźniów z japońskim nadzorcą oraz wewnętrzne niesnaski są tutaj najsilniej akcentowane, a co najważniejsze – nadal aktualne. W końcu Kraj Kwitnącej Wiśni wciąż niechętnie przypomina sobie o niechlubnym procederze na wyspie, a powracające w filmie diagnozy kondycji narodu koreańskiego z lat 40. ("Durni Koreańczycy. Jeden drugiemu nie pomoże, ale bić się uwielbiają") znajdują potwierdzenie w późniejszym wybuchu wojny koreańskiej czy dzisiejszych stosunkach między komunistyczną Północą a prozachodnim Południem.

Szkoda tylko, że w wyświetlanej w Polsce z ponadrocznym opóźnieniem "Hashimie", skomplikowana sytuacja uciśnionej Korei kreowana jest głównie przy pomocy nieznośnego patosu. W niepisanej scène à faire podobnych widowisk historycznych, koreańscy górnicy spierają się o to, czy przywódca ruchu oporu jest zdrajcą sprawy narodowej, układającym się z japońskim dyrektorem. Dyskusję tę kończy zbiorowe odrodzenie się patriotycznej postawy i gotowość do walki w imię sprawy – wydawałoby się – skazanej na porażkę. Akces odbywa się poprzez powstanie – jest pełna powaga, są dzierżone w rękach świece. Śmierć widziana oczami Ryoo także jest podniosłym wydarzeniem, 
a pretensjonalny zabieg spojrzenia dziewczynki prosto w obiektyw to emocjonalny szantaż. Zmaterializowany wyrzut sumienia widza, który zapomniał o krzywdzie bliźniego.


Ostatnie dwadzieścia minut projekcji to z kolei imponująca wizualnie próba ucieczki 
z wyspy. Precyzyjnej choreografii bestialskiego starcia z Japończykami towarzyszy "The Ecstasy of Gold" Ennia Morricone, a Ryoo doprowadza do kolejnej eksplozji patosu, stosując wachlarz pełen dobrze znanych z ekranu zagrywek: slow motion towarzyszące śmierci, niemy krzyk wściekłości, postać przeszywana przez kule w kilku miejscach jednocześnie, martwe ciała kochanków zwrócone ku sobie czy agresor o zdefermowanej szaleństwem twarzy. Seung-wan Ryoo może i chciał wskazać na ważny aspekt historii swojego kraju, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że dokonał tego po linii najmniejszego oporu – za pomocą amalgamatu najbardziej szablonowych środków formalnych, zamazujących znaczenie treści. Wydaje się, że zwłaszcza dla nieazjatyckiego kręgu odbiorców koreańska "Hashima", wraz ze schematyczną fabułą i paroma wizualnymi fajerwerkami, pozostanie tylko jedną z wielu podróbek hollywodzkich superprodukcji o uproszczonym przekazie.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones