Recenzja filmu

Heavy Metal (1981)
Gerald Potterton
Rodger Bumpass
Jackie Burroughs

Animowane "Pulp Fiction", czyli jak przenieść komiks na ekran

"Heavy Metal" nie jest dziełem powszechnie znanym i poważanym. Ma swoje grono wielbicieli, ale nie doczekało się sławy, na jaką zapewne liczyli jego twórcy i aktorzy przy nim pracujący. Nie
"Heavy Metal" nie jest dziełem powszechnie znanym i poważanym. Ma swoje grono wielbicieli, ale nie doczekało się sławy, na jaką zapewne liczyli jego twórcy i aktorzy przy nim pracujący. Nie narobił szumu w kinach, potem przez długi czas nie był nawet dostępny (na Zachodzie, o Polsce nawet nie wspominam), nie licząc transmisji w telewizjach kablowych i tak zwanych "midnight showings" (nocnych projekcji w małych kinach dla zainteresowanej publiczności). Wydanie filmu na kasetach wideo, a potem na DVD nieco poprawiło sytuację (zwłaszcza w takich krajach jak Polska, gdzie można było zobaczyć film po raz pierwszy). To jednak za mało, by stwierdzić, że "Heavy Metal" osiągnął sukces komercyjny lub artystyczny. W swojej recenzji postaram się dowieść, że - przynajmniej w drugim przypadku - niezasłużenie.

"Heavy Metal" urzekł mnie od razu. Nie nastawiałem się wcale na kino wysokich lotów, film nagrałem z telewizji nieco przypadkiem - w tamtych czasach mój magnetowid był w częstym użyciu. A jednak film ma w sobie to coś, co sprawia, że po dziś dzień chętnie po niego sięgam. Tym czymś jest specyficzny KLIMAT filmu, osadzonego co prawda w konwencji science-fiction, ale nie zamykającego się w niej. Częstym zarzutem, z jakim spotykam się na forach internetowych, jest powolność, a nawet brak akcji w filmie. Zgadzam się, że jakby fabułę oceniać linearnie, doszukując się spójności i związków przyczynowo-skutkowych, można się do filmu zrazić. Nie w tym jednak sedno: "Heavy Metal" jest adaptacją serii komiksów o tej samej nazwie, a nie pojedynczą historią. Film trzeba zatem traktować jako kompilację różnych epizodów - złączoną, owszem, motywem zielonej kuli o nazwie Loc-Nar. Motyw ten jest jednak ledwie pretekstem do przedstawienia poszczególnych historii. Stąd tytuł mojej recenzji - "Heavy Metal" to komiks przeniesiony na ekran. Twórcy postanowili zachować konwencję komiksową i stąd taka forma filmu. Fakt, poszczególne epizody prezentują różną wartość artystyczną. Mnie osobiście najbardziej przypadły do gustu epizody o taksówkarzu Harrym Canyonie i wojowniczce Taarnie - za najbardziej zwartą i wciągającą fabułę. Nie znaczy to jednak, że pozostałe historie znacznie zaniżają poziom. Przeciwnie, razem tworzą dzieło urzekające swym klimatem i wciągające widza do samego końca. I to właśnie pozorna monotonia i brak gwałtownych zwrotów akcji powodują, że poszczególne historie stają się przez to bliższe widzowi, bardziej dlań zrozumiałe i "przyziemne". Nie czuje się w nich sztuczności ani "campu". "Heavy Metal" nie jest zatem filmem wyłącznie dla maniaków science-fiction, tak naprawdę może go obejrzeć każdy.

Film powstał na początku lat 80-tych, więc nie należy się w nim spodziewać efektów komputerowych, które stanowiły chociażby o sequelu "Heavy Metal 2000". A jednak animacja jest godna podziwu, zwłaszcza w dynamiczniejszych scenach, które wymagają przecież większego wysiłku ze strony animatorów. Przykładem niech będzie cały epizod "B-17", na potrzeby którego zbudowano trzymetrowy model tytułowego samolotu. Gdzieniegdzie zastosowano nawet technikę rotoskopową, choć nie odgrywa ona tak ważnej roli, jak choćby w "American Pop" czy innych dziełach Ralpha Bakshiego. Niektóre sekwencje mogą ponadto razić niedoskonałościami technicznymi (np. scena pościgu w epizodzie o Harrym Canyonie). A jednak trzeba docenić profesjonalizm i wyobraźnię ponad tysiąca animatorów, którzy pracowali nie tylko w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, ale i w stolicy Wielkiej Brytanii, zmagając się z czasem, aby tylko zdążyć przed premierą (a przypominam, ta została przesunięta o kilka miesięcy wstecz).
Osobną kwestią, przemawiającą ponownie na korzyść filmu, jest ścieżka dźwiękowa. Muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak spójnej i udanej kompilacji rockowych dźwięków (nazwa filmu odnosi się do komiksu, na podstawie którego film powstał, a nie gatunku muzycznego). Zdarzają się co prawda mniej znane nazwiska, takie jak Jerry Riggs, ale większość utworów na płycie to istne perełki, nieważne czy słuchane osobno czy w filmie (a to nieczęsto się zdarza w przypadku soundtracków). Moim ulubionym utworem jest "Reach Out" zespołu Cheap Trick, stanowiący elementarną część składową epizodu o kapitanie Sterrnie. Z innych wykonawców wyróżnia się Black Sabbath w końcówce filmu i wspomniany Riggs w części początkowej. Ponadto niezwykłym scorem popisał się Elmer Bernstein, kompozytor uznany, ale nie kojarzony przedtem z kinem animowanym. Stworzył on muzykę tak piękną (zwłaszcza w finałowym epizodzie o Taarnie), że zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie "Heavy Metal" jest jego magnum opus. Scena pojawienia się i lotu Taarny to istne cudo, warte każdych nagród i zapamiętania. Do dziś ten temat chodzi mi po głowie. Co ciekawe, klasyczny score Bernsteina idealnie współgra z rockowymi brzmieniami pozostałych wykonawców.

Podsumowując, "Heavy Metal" warto obejrzeć - i warto mieć. Ja oprócz wydania DVD zdobyłem ścieżkę dźwiękową - fakt, że zagranicą, gdyż w Polsce jest raczej niedostępna (z samym filmem nie powinno być tego problemu). Seans gwarantuje półtorej godziny kosmicznej atmosfery - wystarczy dać się pochłonąć opowieściom zielonej kuli. Być może film nie wszystkim przypadnie do gustu, ale trzeba się najpierw o tym przekonać. Życzę wszystkim, aby zostali porwani przez jego klimat tak samo jak ja. Gwarantuję, że na długo pozostanie on w ich pamięci - a o to chyba chodzi w przemyśle filmowym.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Wkrótce po ukazaniu się na Filmwebie pierwszych recenzji mojego autorstwa dostałem uprzejme zaproszenie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones