Powstał film, taki jakiego się spodziewaliśmy. Zrobiony zupełnie na luzie, z wielką nonszalancją, ostentacyjnie podkreślający autorskie szwy. Ta konwencja musiała spowodować, że obok scen
Powstał film, taki jakiego się spodziewaliśmy. Zrobiony zupełnie na luzie, z wielką nonszalancją, ostentacyjnie podkreślający autorskie szwy. Ta konwencja musiała spowodować, że obok scen błyskotliwych i porywających, pojawiały się przestoje. Mam jednak wrażenie, że w tych właśnie chwilach generował się smakowity klimat całości. Tak jak u Jarmuscha: z ujęć pozornie nieudanych, zaniemówionych, które normalnie należałoby wyciąć, tworzy się atmosfera "dziwności". Łączy ona wrażenie osobistych pasji, chłodnej przyjaźni, przeświadczenia o tym, że codzienność niesie w sobie nieustanne zaskoczenia, że absurd może mieć zupełnie pogodne oblicze... Mamy zresztą w "Hi Way" wiele odniesień do stylistyki Jarmuscha. Chociażby scenę wywijania papierosem z filiżanką kawy w ręce. Właściwie cały film zbudowany jest na pastiszach, czy to konkretnych obrazów (np. "Egzorcysta"), czy pewnych kinowych schematów (kapitalna scena, w której Jaco ma Proustowskie przypomnienie różnych chwil ze swojego życia). Najbardziej bezpośrednie zestawienie, jakie przychodzi mi do głowy, to skojarzenie dwójki bohaterów z duetem Himilsbach - Maklakiewicz. "Hi Way" śmiało nazwałbym twórczą kontynuacją kultowych filmów z tymi dwoma obwiesiami. Wiele lat nie mieliśmy w Polsce filmu tak osobistego, bezkompleksowego i świeżego. Naprawdę warto zanurzyć się w jego atmosferze. Po obejrzeniu nie będzie się raczej pękać ze śmiechu, ale na pewno będzie się unosić na takiej orbicie, z której zwykła codzienność jawi się jako przestrzeń niewyczerpanego humoru i ciągłych zaskoczeń.