Recenzja filmu

Inwazja: Bitwa o Los Angeles (2011)
Jonathan Liebesman
Aaron Eckhart
Michelle Rodriguez

Kino akcji i kompromisu

Meteoryty zbliżają się do Ziemi. Zwykle takie zjawiska zostają zauważone z dużej wyprzedzeniem, teraz jednak tak się nie stało. Niebezpieczne obiekty nadciągają z olbrzymią prędkością. A tuż
Meteoryty zbliżają się do Ziemi. Zwykle takie zjawiska zostają zauważone z dużej wyprzedzeniem, teraz jednak tak się nie stało. Niebezpieczne obiekty nadciągają z olbrzymią prędkością. A tuż przed uderzeniem w Ziemię, zwalniają, jakby były... kontrolowane. Również miejsce, w które uderzą, wydają się podejrzane – są to główne miasta na całej planecie. Mieszkańcy tychże miast zostają eskortowani w bezpieczne miejsca, a nadzór nad aglomeracjami przejmuje  wojsko. Meteoryty okazują się czymś innym – po uderzeniu wychodzą z nich przybysze z kosmosu, którzy atakują mieszkańców Ziemi. Mimo że inwazja obcych uderzyła jednocześnie prawie w 20 miast na całej planecie, akcja filmu skupia się tylko na Los Angeles. To tam się zaczyna, i to tam się zakończy agresja najeźdźcy. Wygraną lub przegraną.

Niemal natychmiast zostaje podjęta decyzja o zniszczeniu całego miasta. Obcy wydają się atakować tylko z ziemi, w powietrzu są bezradni – stamtąd zaatakują ludzie. Większość obywateli uciekła, wojsko ma już tylko przeczesać opuszczone ulice w poszukiwaniu niedobitków. Mają czas do 19. Do akcji wyrusza kilka oddziałów, a widz towarzyszy jednemu z nich.

Widać wyraźnie, że ostatecznie ten film jest kompromisem – między zamiarem reżysera oraz wymogami producentów. A jak każdy kompromis, ostatecznie wyszedł na złe pierwotnej idei, która została mocno nadszarpnięta. Początkowo miał to być film quasi-realistyczny o wojnie (wreszcie dla odmiany armia nie jest agresorem, tylko obrońcą obywateli). Nie o zabawie w wojenkę, ale o prawdziwej, nie podkoloryzowanej niczym wojnie, w której liczy się osłanianie towarzyszy, ogień zaporowy, ukrywanie się za każdą osłoną terenową, jaka się nadarzy, a amunicja nie jest nieskończona. Działania drużyny marines sprawiają, że film wygląda niczym efektowny dokument – działanie w grupie, wydawanie poleceń oraz spełnienie swojej roli w drużynie. Częściej od strzelania podają sobie nawzajem informacje o pozycji wroga, ich liczbie... W którym innych filmie znajdziecie sekcję obezwładnionego ciała obcego, przeprowadzanej w celu znalezienia słabego punktu w ich ciele, by wiedzieć, w które narządy strzelać, i podnieść wydajność zespołu oraz ich szanse w walce z wrogiem?

Na to wszystko producenci wymusili nałożenie "fajnych" dialogów oraz scen i patetyczności... I wyszło, co wyszło. Żołnierze na dzień przed wyruszeniem na służbę muszą się upić, główny dowódca ma traumę po akcji, w której stracił ludzi, i teraz ma wyrzuty sumienia, a relacje między żołnierzami to przeważnie: "Nie zostawię cię tu rannego!; Musisz!". Znacie? To macie jeszcze raz. Poziom patosu w warstwie muzycznej i w dialogach czasami jest przesadzony, ale oglądać się jednak da bez bólu.

Całość jest efektowna i trzyma w napięciu. Można obejrzeć, choć trudno nie żałować faktu, że reżyser nie poszukał innych producentów, popierających jego ideę filmu. Wyszło dzieło kłócące się samo z sobą, z jednej strony chcące opowiedzieć o wojnie, z drugiej o wojence. Mogło być lepiej.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
O takich filmach, jak "Bitwa o Los Angeles" potocznie mówi się "odmóżdżacze". Jak to pięknie brzmi?... czytaj więcej
Biedna ta nasza Ziemia. Nie dość, że my, ludzie, nie potrafimy jej uszanować, to jeszcze co chwila jakaś... czytaj więcej
Na początku były zachęcające materiały o niepokojąco regularnych odwiedzinach niezidentyfikowanych... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones