Recenzja filmu

Kong: Wyspa Czaszki (2017)
Jordan Vogt-Roberts
Tom Hiddleston
Samuel L. Jackson

Zadźwięczał gong i na scenę wyszedł Kong

Nie bez przyczyny na świecie funkcjonuje zasada: "im prościej, tym lepiej". Często bowiem rozsądniej jest nakręcić proste, nieprzekombinowane widowisko, niż stworzyć efekciarski, ale jednocześnie
Potwory towarzyszą nam na dużym ekranie już od wielu lat. Chyba każdy słyszał otakich filmowych klasykach, jak "Godzilla", "King Kong", "Park Jurajski" albo "Obcy".Wiele lat temu mogło się wydawać, że pomysł na nakręcenie historii o wielkim monstrum nie ma sensu. A teraz spójrzcie: prawie co roku w kinach pojawia się film o tej tematyce. Okazuje się, że wielu ludziom podobają się propozycje z tego gatunku. Jest to możliwe dlatego, że każda z tych historii jest w pewnym stopniu oryginalna izawiera pewien element, którego nie miały poprzednie. Oczywiście zdarzają się także "odgrzewane kotlety", które nie niosą niczego nowego i jedynie powielają wcześniejsze pomysły. Większość z nich jednak różni się od siebie... może w jednej kwestii są do siebie podobne - w każdym z nich bowiem świat jest zagrożony nieuniknioną zagładą albo może do niej dojść, o ile nasi bohaterowie nie powstrzymają niebezpieczeństwa. Dlaczego zatem widzowie tak chętnie wybierają się na takie seanse, skoro opowiadają one wciąż o tym samym? Bo jest to przede wszystkim dobra rozrywka. I o to głównie chodzi w historiach o wielkich monstrach. Nie mają nas one czegoś szczególnego uczyć. Nie zmuszają do refleksji. Z reguły nie mają śmieszyć. Ma to być rozrywka, która będzie trzymać w napięciu do końca. A z całą pewnością magnesem są również niesamowite efekty specjalne, niezapomniane pojedynki i brawurowe sceny akcji. Najważniejsze jednak są same stwory. W jaki jednak sposób filmy o potworach osiągnęły dzisiejszą popularność? Musimy przenieść się w czasie do chwili, gdy w 1933r. pewien weteran I wojny światowej, zainspirowany obserwacją goryli, postanowił nakręcić film, w którym bohaterem uczynił wielką małpę…

Jego nadzwyczajna historia zaczęła się w początkach XX wieku, gdy na świecie wybuchła I wojna światowa. W 1917r. przystąpiły do niej neutralne dotąd Stany Zjednoczone, które wysłały do Europy kilkanaście tysięcy żołnierzy, wśród których znalazł się porucznikMerian C. Cooper. Po wygranej wojnie dołączył on wParyżu do amerykańskiej akcji humanitarnej ARA, której głównym celem było niesienie pomocy żywnościowej krajom zniszczonym podczas wojny, z czego w największym stopniu skorzystała Polska. W ten sposób pilot trafił do Lwowa i gdy wybuchła wojna polsko-bolszewicka wziął udział w formowaniu eskadry lotniczej i wrócił na pole walki. Po kilku miesiącach trafił jednak do rosyjskiej niewoli, skąd uciekł i wrócił do swojej ojczyzny.

Po powrocie Merian C. Cooperwyraźnie szukał swojego miejsca w życiu. Został producentem filmowym w Hollywood. Podróżował po świecie i kręcił filmy dokumentalne. Trafił też do Afryki, gdzie najbardziej zainteresowały go… goryle. Tam przyszedł mu do głowy pomysł filmu o wielkiej małpie. Tak właśnie w 1933r. powstał "King Kong". Sukces filmu był tak ogromny, że jeszcze tym samym roku pokazano jego sequel, "The Son of Kong", obardziej komediowym charakterze. To był początek monstrualnych potworów wkinematografii. I mimo że o King Kongu zapomniano, jego następcy pod przewodem Godzilli triumfalnie wkroczyli na ekrany. W 1976r. w kinach pojawił się kultowy filmJohna Guillerminana nowo opowiadający o Wielkiej Małpie, który do dzisiaj jest wpamięci wielu widzów. Chyba jednak najsłynniejsza wersja przygód tego potwora to ta z2005r. - mowa tu o "King Kongu"Petera Jacksona.Każdy ją pamięta lub chociaż o niej słyszał. Piękna wyspa, walka o przetrwanie iperfekcyjnie stworzony Kong - tego nie można zapomnieć. Warto jednak zauważyć, że widowiskoPetera Jacksonastanowi remake wersji z 1933 r., a nie odrębną historię. I myślano, że to koniec ze słynną Wielką Małpą. Dekadę później producenci "Godzilli" zdecydowali się jednak jeszcze raz go przypomnieć. Czy jednak powrót Konga okazał się udany? Czy filmJordana Vogt-Robertsama w sobie to, co poprzednie wersje przygód tego kultowego monstrum? I w końcu - czy na ekranie rzeczywiście króluje King Kong?


Mamy rok 1973. Trwająca od 11 lat wojna w Wietnamie dobiega końca. Niepokonane dotąd Stany Zjednoczone próbowały powstrzymać komunizm. Skończyło się to jednak na beznadziejnej wojnie prowadzonej przeciwko partyzantce w dżungli. Zginęło kilka milionów ludzi. Amerykańska potęga została zachwiana. Społeczeństwo Stanów Zjednoczonych jawnie buntowało się przeciw dalszej wojnie. W końcu rząd amerykański w 1973r. zgodza się na podpisanie niekorzystnego traktatu pokojowego. Nie dla wszystkich jednak oznaczało to porażkę. Dla naukowców, Billa Randy (John Goodman) i Houstona Brookesa (Corey Hawkins), był to cud. Po wielu latach bezskutecznych próśb, oni nagle uzyskali zgodę na przeprowadzenie tajnej ekspedycji na ostatniej niezbadanej wyspie. Potrzebują jednak do tego doświadczonego zespołu. Dlatego w podróży ma im towarzyszyć eskadra helikopterów Sky Devils pod dowództwem podporucznika Prestona Packarda (Samuel L. Jackson). Do wyprawy dołącza także James Conrad (Tom Hiddleston), tropiciel o mrocznej przeszłości, oraz fotografka Mason Weaver (Brie Larson). Wspólnie wyruszają na misję, która z początku wydaje się prosta. Na ich drodze staje jednak gospodarz Wyspy Czaszki. Niewinna ekspedycja naukowa zamienia się wówczas w walkę o przetrwanie. Komu jednak uda się uciec zwyspy? Ikto jest tu prawdziwym wrogiem? Człowiek, małpa, a może ktoś inny?

Przyznam szczerze, że pomysł przypomnienia króla wszystkich potworów wydawał mi się pozbawiony sensu. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że premiera przyciągnie wielkie rzesze widzów. Wiedziałem, że taki blockbuster na pewno zarobi miliony dolarów. Byłem jednak bardzo sceptycznie nastawiony do filmuJordana Vogt-Robertsa. Miałem jednak cichą nadzieję na to, że wyjdzie z tego coś dobrego. Blockbustery mają jednak jeden podstawowy problem. Ich zapowiedzi z reguły wypadają dobrze. Spora ich część ma doskonałe materiały promocyjne. Rozbudzają wielkie nadzieje, podkreślone przez świetne zwiastuny. Niestety, po premierze długo zapowiadany blockbuster często okazuje się średniakiem i ludzie czują się oszukani. Okazji do takiego rozczarowania nie brakuje. Dotyczy to także filmów o potworach. Weźmy na przykład "Godzillę" z 2014 r. Pod względem wizualnym to dzieło, ale fabuła jest schematyczna i nudzi. Poza tym tytułowy jaszczur pojawia się na ekranie na co najwyżej przez 5, czy 10 minut. To za mało. A natomiast "Kong: Wyspa Czaszki" nie wpisuje się w ten schemat, bo na wielkim ekranie prezentuje się równie okazale, co w zwiastunach…


To, co czyni filmJordana Vogt-Robertsaudanym rebootem, jest to, w jaki sposób twórcy podeszli do sprawy. Po końcowym efekcie widać, że producenci wiedzieli, w jakim celu chcą stworzyć to widowisko. To samo można jednak powiedzieć o wielu ostatnich "dziełach" ztego gatunku filmowego, z których większość wyróżniała dobra koncepcja. Co zatem w ich przypadku zawodziło? Twórcy zwykle dobrze zaczynali, ale co z tego, jeśli później chcieli tylko więcej i więcej? W ten sposób wstawiali do filmów niepotrzebne drobnostki. A wszystko po to, aby historia stała się bardziej efektowna. Z reguły jednak prowadzi to do klęski. Nie bez przyczyny na świecie funkcjonuje zasada: "im prościej, tym lepiej". Często bowiem rozsądniej jest nakręcić proste, nieprzekombinowane widowisko, niż stworzyć efekciarski, ale jednocześnie niezrozumiały film. Właśnie na tym polega główny grzech "Godzilli". "Kong: Wyspa Czaszki" natomiast taki nie jest. Oczywiście, na ekranie rządzą efekty specjalne, ale - co ważne - twórcy z nimi nie przesadzili. Dzięki temu film zyskuje na spójności i może spodobać się widzowi.

Cieszy też to, że twórcy wymyślili coś zupełnie nowego. A przecież mogli skorzystać z poprzednich historii i tylko dodać kilka nowych scen, które nie miałyby jednak wpływu na całość obrazu. A żeby uniknąć krytyki, mogliby lekko zmienić zakończenie – King Kong nie umiera na Empire State Building, tylko walczy na Wieży Eiffla, a żołnierze ostatecznie się nad nim litują. Z pewnością byłoby to łatwiejsze rozwiązanie, bo gdyby coś poszło nie tak, to zawsze można obwinić kogoś innego. Na szczęście tak nie zrobili. Ich pomysły całkiem nieźle pasowały do fabuły. Najlepiej jednak sprawdziła się koncepcja przeniesienia historii do lat siedemdziesiątych. Według mnie był to strzał w dziesiątkę, ponieważ pozwolił na wprowadzenie bardzo ciekawego wątku.


Można się czepiać kilku nie do końca dobrze rozwiniętych aspektów filmu, ale pod względem wizualnym stoi ono na dobrym poziomie. Większość bowiem aspektów płynnie ze sobą współgra, tworząc spójną całość. Warto zwrócić uwagę na to, że podobne wrażenie można było odczuć, oglądając ostatni monstermovie, czyli "Godzillę" w reżyseriiGaretha Edwardsa. Tam również twórcy dobrze zrealizowali swój film. Zdjęcia, muzyka, montaż, dźwięk – wszystko dobrze do siebie pasowało. Mroczny klimat filmu powodował, że widz utrzymywany był w ciągłym napięciu. Ten świetny zabieg popsuł jednak kiepski scenariusz. I niestety, ale podobnie ma się sprawa z najnowszym "Kongiem". Klimat filmu jest tutaj już bardziej zrównoważony. Co prawda, to akcja i tajemniczość dominują na ekranie, ale są także przeplatane chwilami humoru. I w tym przypadkuJordan Vogt-Robertsdobrze sobie poradził. To nie jest doświadczony reżyser, a na dodatek nie miał dotąd do czynienia z filmami przygodowymi. A jednak zdał egzamin, choć nie na najwyższą ocenę. Stworzył czystą rozrywkę, która zajmuje widza. Niestety niszczy ją nieprzemyślany scenariusz autorstwaMaxa Borensteina,Derka Connolly'egoorazDana Gilroya. Błędem twórców w tym przypadku było to, że zdecydowali się na dobranie ludzi, którzy nigdy ze sobą jeszcze nie współpracowali. A przecież każdy z tych scenarzystów miał już do czynienia z filmem akcji. W przypadkuBorensteinabyła to "Godzilla", dlaConnolly'egotakim filmem był "Jurassic World", zaś w przypadku Gilroya można wskazać "Wolnego strzelca". Problem polega na tym, że mają oni inną koncepcję na kino przygodowe i niestety, ale ten "koktajl" czuć na ekranie. Tytułowego potwora przedstawili oni dobrze, ale wątek związany z większością postaci ludzkich trochę odbiega poziomem. Na uwagę widza zasługują zaś świetne zdjęciaLarry'ego Fonga. Fantastycznie budują one klimat widowiska i sprawiają, że trudno oderwać wzrok od ekranu. Nie ma w tym nic dziwnego, boFongjuż nie pierwszy raz udowadnia, że jest uzdolnionym operatorem. Swoje próbki umiejętności pokazał już m.in., kiedy pracował zZackiem Snyderem. I mimo że niekoniecznie były to udane "dzieła", to jednak Fongsobie poradził. Na przykład w "300" można zarzucać chaos i brak oparcia historycznego, ale zdjęcia budują klimat starożytnej Grecji. W następnych filmach, w tym w "Batmanie v Superman",Fongpostawił już wyłącznie na ciemne kolory. Natomiast w "Kongu" mamy do czynienia z jego nowym pomysłem. Początkowo dominują ciepłe barwy w postaci czerwieni, żółci i zieleni, jednak po pojawieniu się Wielkiej Małpy jest więcej mroku. Co ciekawe, nie jest on przedstawiony przez ddawkę czerni, a za pomocą zamglonego powietrza. Poza tym warto wspomnieć o ścieżce dźwiękowejHenry'ego Jackmana. Dobrze uzupełnia ona klimat widowiska. Szkoda jednak, żeJackmannie stworzył czegoś specjalnego, co wpadłoby w ucho widza.


Jednym z najtrudniejszych zadań dla twórców filmów o potworach jest dobre wykreowanie postaci. Wiadomo bowiem, że to monstra powinny być najważniejsze dla widza. Czym jednak byłyby te widowiska, gdyby na ekranie nie pojawiali się w ogóle ludzie? Jak widzowie i krytycy odebraliby film, w którym to efekty specjalne miały główne znaczenie? Zdaje się, że takie "dzieło" nie zostałoby docenione. Oczywiście znawcy tematu wiedzą, jak wielu ludzi musi uczestniczyć przy tworzeniu efektów specjalnych. Dla większości odbiorców taki film byłby jednak dziwny. Podobnie jest z historiami o potworach. Obecność ludzi jest konieczna, jednak trudno przedstawić ich postacie. Dzieje się tak dlatego, bo idąc do kina, zwracamy uwagę na potwory. W "Kongu" tak nie jest. Bohaterowie w mniejszym stopniu niż w innych filmach są tłem dla Wielkiej Małpy. Jedną z takich postaci, która przyciąga uwagę, jest kapitan James Conrad. Pomysł na tego bohatera był dobry. Na dodatek w jego rolę wciela sięTom Hiddleston, czyli niezapomniany Loki. Nie do końca to jednak wyszło, bo nie wykorzystano w pełni potencjału aktora.Hiddlestonnieźle radzi sobie jako tropiciel, ale czasami wydaje się, jakby starał się udowodnić, że nadaje się na Agenta 007. Podobne uwagi można mieć względemBrie Larson. Jej bohaterka również otrzymała stosunkowo mało czasu w porównaniu doNaomi Watts. Dobrze jednak, że zdecydowano się na zmianę po tej niezdarnej Ann z maślanymi oczkami. Problem z Mason Weaver jest jednak taki, że jej postać jest niezauważalna.

Nie można tego samego zaś powiedzieć oSamuel L. Jacksonie. Jego postać z całą pewnością wyróżnia się. Tutaj akurat scenarzyści dali Prestonowi Packardowi duże pole do popisu. Natomiast aktor może i swoją mimiką i emocjami świetnie podkreślił wojowniczy temperament ale czasami aż nie da się patrzeć na jego głupotę. Cieszy również to, że na ekranie mogliśmy zobaczyćJohna Goodmana. Tym razem wcielił się on w postać Billa Randy - naukowca, który od wielu lat starał się o sfinansowanie ekspedycji na Wyspę Czaszki. Do jego roli nie można mieć żadnych uwag.Goodmantakjak zawsze zagrał świetnie. Szkoda tylko, że twórcy i jemu dali mało czasu, bo ta postać należy do najlepszych.Największe pochwały należą się jednak najbardziej zaskakującej postaci – mowa tu o Hanku Marlow. Kluczem do jego sukcesu jest to, że dostał wystarczająco dużo czasu na wykazanie się. Co ważne, wcielający się w niegoJohn C. Reillynie zmarnował szansy. To tak ciekawa postać, że momentami przyćmiewa ona Konga, co mogłoby się wydawać niemożliwe. Rzeczy niemożliwe często bywają jednak możliwe.



Czy zatem widowiskoJordana Vogt-Robertsato udany powrót legendy kina na ekrany? Czy ten film jest godny obejrzenia? Moim zdaniem, owszem, o ile lubicie kino przygodowe. I nie mówię tego, jako ktoś, kto jest fanem potworów, bo nim nie jestem. Oczekiwałem jedynie dobrej rozrywki. Jak pewnie większość, chciałem dużo akcji, Konga i pasjonujących pojedynków pomiędzy potworami. I to dostałem. "Kong: Wyspa Czaszki" to całkiem niezła rozrywka, pomimo szczątkowej fabuły, na którą warto poświęcić swój wolny czas. Nie jest może idealna, bo wiele aspektów powinno być lepiej poprowadzonych, ale błędy bledną na tle świetnych efektów specjalnych. Ta tajemnicza wyspa, ciekawe krajobrazy, rewelacyjnie potwory - to wszystko buduje klimat. I w końcu Kong. Niby już nie jest Królem, ale wciąż robi tak samo wielkie wrażenie. I wydaje się już bardziej męski, a nie przypomina pawiana z podniesionym tyłkiem.Tak więc na ekrany powrócił Kong – ale to nie przerośnięta, trzydziestometrowa małpa, ale król wszystkich potworów, prawdziwy King Kong.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najwyraźniej każda nacja musi mieć swojego własnego mitycznego potwora. Japończycy wymyślili Godzillę,... czytaj więcej
King Konggościł na ekranach wielokrotnie. Po raz pierwszy w 1933 r., a ostatnio w 2005 r., gdzie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones