Recenzja filmu

Koniec szkoły (1981)
Herb Freed
Carmen Argenziano
Michael Pataki

Cheesy fun

Film Herba Freeda bywa zarówno kompetentnie wykonany, jak i zupełnie niewydarzony.
Tysiąc pięćset sto dziewięćset. Dokładnie tyle slasherów zrodził rok 1981, często podawany za oficjalny początek boomu na horrory spod znaku maski i piły łańcuchowej. Premierę odnotowało wówczas szerokie spektrum filmów znamienitych, niezłych lub też okropnych, wśród nich "Piątek, trzynastego II","Happy Birthday to Me","Hell Night"czy– Boże, uchroń –"Final Exam". Tytuł"Graduation Day", którego dotyczyć będzie niniejsza recenzja, renomą plasuje się pomiędzy perłami Steve'a Minera i J. Lee Thompsona a pierwszym lepszym barachłem.

Nawet przy najszczerszych chęciach nie da się uznać"Końca szkoły"za dzieło kompleksowo udane. Film Herba Freeda ("Subterfuge"z Mattem McColmem,"Haunts") bywa zarówno kompetentnie wykonany, jak i zupełnie niewydarzony. Ta twórcza sinusoida – efekt konfrontacji zróżnicowanych dyspozycji i temperamentów współrealizatorów – nie pozwala przybrać wobec"Graduation Day"szczególnie ciepłych uczuć.

Jak na ironię, cnót i przymiotów znajdziemy w filmie zadziwiająco sporo – znacznie więcej niż w wielu innych wyprodukowanych przez Tromę horrorach razem wziętych. Wytrzeszczajcie oczy i sprzeciwiajcie się do woli, ja tymczasem głośno otrąbię, iż najważniejszą z zalet"Końca szkoły"jest sprawny montaż autorstwa Martina Jaya Sadoffa. Późniejszy nadzorca efektów trójwymiarowych w drugim sequelu"Piątku, trzynastego"do historii kina klasy"B"przeszedł za sprawą dwóch scen: tej otwierającej film oraz późniejszej, prezentującej zdolności gimnastyczne jednej z bohaterek. Scena inauguracyjna, kręcona i montowana w stylistyce świadomego kiczu, gromadzi wszelkie elementy niezbędne horrorowi lat 80. do życia: krzykliwą muzykę, przejaskrawione barwy, skąpo odziane, młode ciała i ekstremalne zbliżenia kamery – chociażby na półnagich aktorów. Dużym sukcesem manewrów operatorsko-muzycznych (którymi"Graduation Day"jest przeładowany) okazuje się również wyraźnie inspirowana"Balem maturalnym"sekwencja pląsów licealnej młodzieży na wrotkach, kuriozalnie przeplatana z ucieczką Linnei Quigley przed mordercą. Prawdziwymi gwiazdami tej sceny są członkowie nowofalowego zespołu Felony, którzy w pięć lat po premierze filmu Freeda dali się poznać jako wykonawcy przebojowego kawałka"(I'm No) Animal". Skoczny utwór znalazł się na ścieżce dźwiękowej do"Piątku, trzynastego VI"i uchodzi za hit wśród fanów slasherów.

Gdyby nie wpadki castingowe lub luki w i tak miernie spisanym scenariuszu,"Koniec szkoły"wybroniłby się swoimi walorami i stałby ramię w ramię przy powszechnie lubianych pozycjach, jak"Slumber Party Massacre"czy"Zabójca Rosemary". Niestety, nie dorównuje im rangą. Choreografia pojedynku między Patch Mackenzie i E. Danny'm Murphy'm jest tak głupia, że przyprawia o ból zębów, a sam Murphy sprawia wrażenie aktora zmagającego się z motorycznym zespołem Tourette'a. Werbalną odmianę tej przypadłości wywołuje zresztą sam film Herba Freeda – zbyt przeciętny, by nazwać go udanym, i zbyt udany, by nazwać go przyjemnie bublowatym.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones