Recenzja filmu

Mr. Brooks (2007)
Bruce A. Evans
Kevin Costner
Demi Moore

Podwójna osobowość pana Brooksa

Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Tej kwestii nie trzeba cytować żadnemu szanującemu się kinomanowi. W końcu słowa te padły z ust
Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Tej kwestii nie trzeba cytować żadnemu szanującemu się kinomanowi. W końcu słowa te padły z ust wielkiego Alfreda Hitchcocka, który do dnia dzisiejszego uchodzi za niekwestionowanego mistrza suspensu. Wielu współczesnych twórców filmowych próbuje doścignąć Brytyjczyka – jednym się to w jakimś tam stopniu udaje, ci drudzy natomiast… no cóż, po prostu ktoś powinien im powiedzieć, że minęli się z powołaniem. Bruce A. Evans ze swoim "Mr. Brooks" znajduje się gdzieś pośrodku tej zbieraniny.

Film zaczyna się zgodnie z zaleceniami Hitchcocka. Na przyjęciu pełnym ludzi z wyższych sfer poznajemy pana Earla Brooksa (w tej roli poprawny jak zawsze Kevin Costner), który zostaje wybrany Człowiekiem Roku. Tytułowy bohater jest biznesmenem, filantropem i milionerem mający cudowną rodzinę. Nikt jednak nie wie, że z pozoru spokojny mężczyzna w średnim wieku, mający wszystko, czego dusza zapragnie – no, może z wyjątkiem duszy – skrywa mroczną tajemnicę. Pan Brooks jest uzależniony, a jego kokainą jest zabijanie ludzi. Od ostatniej popełnionej przez niego zbrodni minęły już dwa lata, a żądza mordowania daje o sobie znać. Earl ponownie sięga po broń, ponownie z jego ręki ginie człowiek. Tym razem jednak popełnia błąd mogący go sporo kosztować. Na jego szczęście świadek feralnego zdarzenia to fotograf, który chce poczuć krew, sam ma ochotę zapolować i poczuć oddech kolejnej ofiary Brooksa.

"Mr. Brooks" miał wszystko, co mogło dać mu miano znakomitego thrillera psychologicznego. Niezwykle intrygujący i oryginalny morderca borykający się z wewnętrznymi rozterkami zostaje jednak w pewnym momencie zepchnięty na bok. Bruce A. Evans – scenarzysta i reżyser w jednym – nie za bardzo potrafił połączyć historię tytułowego bohatera ze śledztwem, które co tu dużo gadać, zabija ten film od środka. Wszystko za sprawą próby stworzenia filmu wielowątkowego. Poza historią wielkomiejskiego mistrza zbrodni dostajemy nudną jak flaki z olejem opowieść o detektyw Tracy Atwood, borykającej się nie tylko z przestępcami, ale także mężem próbującym wyłudzić od niej sporą sumkę. Gdy reżyser wkręca nas w wir wydarzeń, gdzie napięcie rośnie z każdą sekundą, na ekranie pojawia się wielki napis STOP, tuż obok twarzyczki Tracy.

Na szczęście po chwili znowu mamy przeskok i na naszych oczach pojawia się demoniczny schizofrenik, któremu wtóruje fotograf tytułujący się nazwiskiem Smith. Pozwala nam to stworzyć mały porter porównawczy. Z jednej strony mamy perfekcjonistę dbającego o każdy szczegół, wybierającego zwierzynę z wielką starannością; sam twierdzi, że kiedy widzi odpowiednią ofiarę, czuje bębnienie w sercu i zakochuje się w niej. Po drugiej stronie nowicjusz, który chce po raz pierwszy poczuć krew na swoich rękach. Nie ma jednak doświadczenia, inteligencji, sprytu i "drugiego ja", przez co nie może być doskonałym zabójcą, którym niewątpliwie jest tytułowy bohater. Pan Brooks działa według własnego kodeksu. Wydawać by się mogło, że nikt nie jest w stanie zatrzymać i kontrolować jego żądzy mordu. To, co kiedyś było rozrywką, teraz przeistoczyło się w chorobę.

Intrygujące w Earlu jest to, że nie czuje się do niego nienawiści. Nie potępia się go za popełnione czyny, a jego kolejne zbrodnie są wręcz pożądane. Bo nic nie sprawia takiej przyjemności jak rozmowa z Marshallem kierującym głównym bohaterem jak marionetką.

Brooks próbuje walczyć z nałogiem chodzi na spotkania dla uzależnionych, jednak demon żyjący w środku wie, że "Odciskowy morderca" ponownie zaatakuje. Wyłaniająca się z ciemności twarz Marshalla (tej użyczył mu znakomity William Hurt, już sam jego głos powoduje ciarki na plecach) zwiastuje zdarzenia, będące dla niektórych końcem ich żywota. Brooks/Marshall gra w kotka i myszkę nie tylko z widzami, ale także ofiarami. Zamordujmy kierowcę pickupa, albo nie, lepiej kogoś innego, i tak w kółko. Earl to seryjny morderca z najwyższej półki traktujący swoją pracę z wielkim artyzmem. Pan Brooks jest artystą w zabijaniu ludzi. Nie można jeszcze zapomnieć o tym, że po zdjęciu mrocznej maski, staje się wzorowym obywatelem, kochającym mężem i oddanym ojcem. Czyżbyśmy mieli do czynienia ze współczesną wersją doktora Jekylla i pana Hyde’a? 

Po tych wszystkich pozytywnych słowach o głównym bohaterze i jego relacji ze swoim alter ego oraz Smithem można sądzić, że obraz Evansa jest filmem wyjątkowym. Niestety tak nie jest. W wielu przypadkach twórcy idą na łatwiznę, a w scenariuszu roi się od logicznych dziur. Głównie w samym śledztwie. Jak już wyżej wspomniałem, próba wplecenia wielowątkowości nie wyszła na dobre. Na domiar złego najgorsza i najmniej interesująca ze wszystkich wykreowanych postaci – detektyw Tracy Atwood, została zagrana (??) przez Demi Moore, która kompletnie nie dodała nic od siebie. Nie dosyć, że postać zbędna, to jeszcze Demi fatalna. Gdyby usunąć z tego filmu ten mankament, mielibyśmy do czynienia z naprawdę ciekawym filmem psychologicznym. Dostajemy natomiast thriller na tak zwany "jeden raz", w którym napięcie jest skutecznie stopowane przez dodatkową, a do tego nudną historię detektyw próbującej złapać "Odciskowego mordercę".
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Earl Brooks (Kevin Costner) ma wszystko, czego pragnie większość mężczyzn po czterdziestce. Pomimo braku... czytaj więcej
"Mr. Brooks... and Marshall". Równie dobrze tak mógłby nazywać się ten film. Skojarzenia z "Dr Jekyll i... czytaj więcej
Bruce Evans serwuje widzom kolejny film o seryjnym mordercy. Dla odmiany, głównym bohaterem jest sam... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones