Recenzja filmu

Niesamowity Spider-Man (2012)
Marc Webb
Anna Apostolakis-Gluzińska
Andrew Garfield
Emma Stone

(Nie taki znowu) Niesamowity

Jeśli chcecie dobrej, rzetelnej i optymistycznej recenzji, to poczytajcie Michała Walkiewicza. Poniższy tekst jest bowiem próbą zupełnego rozbicia najnowszego obrazu Marca Webba na części
Jeśli chcecie dobrej, rzetelnej i optymistycznej recenzji, to poczytajcie Michała Walkiewicza. Poniższy tekst jest bowiem próbą zupełnego rozbicia najnowszego obrazu Marca Webba na części pierwsze. Nie obędzie się niestety bez porównań do wersji Sama Raimiego sprzed paru lat. Nasz nowy-stary superbohater po raz kolejny wyrwał się z komiksu, zyskał nawet oprawę w postaci 3D, a gdzieniegdzie nawet dubbing, młodą i niezaprzeczalnie śliczną obsadę. Tak powstał "Niesamowity Spider-Man".

Osią tej recenzji musi być pewne założenie, dokonane w momencie włączenia świateł po seansie. Jako świadomy, a raczej uświadomiony na przestrzeni ostatniego roku, widz-wielbiciel filmów o komiksowych superbohaterach, spodziewałam się dawki dobrego kina rozrywkowego, okraszonego cierpkim humorem – nie zawsze najwyższych lotów; słowem, mierzyć ten film chciałam miarą Avengersów. Jak w międzyczasie mi przekazano, nowy Spider-Man miał bardziej skupić się na początkach i przeszłości Petera Parkera oraz jego rodziców. W takim razie film na starcie był przegrany – bo jak konkurować z arcydziełem o genezie superbohatera, którym bez wątpienia pozostaje Batman: Początek? Odczucia i oczekiwania co do tego obrazu były więc bardzo mieszane. Już pierwsze dźwięki towarzyszące napisom początkowym wzbudziły pewien podświadomy niepokój. Coś się nie zgadzało. Nie dawało mi spokoju to dziwne poczucie, swego rodzaju „nieposkładania” – przez cały film potęgowało się i dopiero na samym końcu znalazło się wyjaśnienie. W tym miejscu wracamy do naszego założenia: nowy Spider-Man zupełnie miesza konwencje. Wynikiem tych manewrów jest dezorientacja widza, który nie może odnaleźć w danym obrazie środka ciężkości, poskładać elementów w całość. Zabawa konwencjami jest bardzo modna, szczególnie w całym postmodernistycznym kinie; w Polsce pojęcie szczególnie na czasie dzięki słynnej interwencji pani Białowąs. Twórcy tego obrazu zapomnieli widocznie, kiedy zabawa powinna się skończyć.

Remake ze swojego założenia nie może uniknąć powtarzania pewnych schematów. Zapewne tym, co odróżniać powinno od poprzedniej wersji, jest sam sposób opowiadania historii. Tu zaczęło się całkiem przyjemnie, tło rodzinne zainstalowano w sposób ciekawy. Szkolne otoczenie chłopaka też wydaje się jakby bardziej realne niż poprzednio. Z pojawieniem się półrękiego naukowca od transgenetyki (Rhys Ifans) zaczynają się problemy. Niby jest to typ idealisty – Prometeusza, który dla dobra ludzkości (w tym swojego) i poprawy bytu mieszkańców planety gotów jest zrobić wszystko. Z drugiej strony dostajemy obraz człowieka zastraszanego przez umierającego miliardera, wobec którego Connors jest bezbronny i niemal zupełnie poddany, nie może bronić swoich wzniosłych przekonań. Kolejne oblicze ukazuje nam jako Jaszczur (swoją drogą dość niedbale potraktowany przez speców od grafiki), który za wroga numer jeden obiera sobie głównego bohatera, a ten właściwie niczym sobie nie zasłużył na poniewieranie nim po dachach Nowego Jorku i banalne osobiste wycieczki podczas finałowej konfrontacji. Zawinił zapewne scenariusz, ale sam odtwórca roli doktora Curta czasem wydaje się zdezorientowany, niepewny i niekonsekwentny w sposobie portretowania postaci.

Właściwa analiza powinna rozpocząć się od obsady. To aktorzy mogą tchnąć życie w średniej jakości dialogi. Jeśli szukać w tym obrazie pozytywnej strony, to miałaby ona z pewnością rozczochraną czuprynę, maślane spojrzenie i zawadiacki uśmiech Andrew Garfielda. Patrząc na zaserwowaną przez niego wersję rozemocjonowanego licealisty ciężko uwierzyć, że aktor dobiega trzydziestki. Peter Parker Peterowi Parkerowi nierówny. Nowy, brytyjsko-amerykański Spider-Man o wiele ciekawiej "ograł" swoją rolę. Nawiasem mówiąc, osiągnął mistrzowski poziom w płaczu na zawołanie, co często miał szansę udowodnić w scenach ze swoją ekranową i pozaekranową partnerką, uroczą Emmą Stone. Relacja pary jest mocno uwydatniona, ma na pewno duży wpływ na akcję, a nie jest jedynie dodatkiem do historii, jak w przypadku tandemu Maguire-Dunst. Jednak kiedy tylko kadr wypełniają sylwetki Petera i Gwen, gdy widoczna chemia zaczyna oddziaływać na widza, do wszystkiego dołącza byle jaka muzyka, doszczętnie niszcząc to, co udało się aktorom zbudować. Gwen jest czarująca, inteligentna, z charakterem i zarysem intrygującej osobowości, co zdecydowanie odróżnia ją od Mary Jane. Cóż z tego, skoro potencjał aktorki nie miał miejsca rozkwitnąć, kiedy do akcji wkraczała radosna twórczość scenarzystów i na powrót banalne traktowanie tematu dziewczyny bohatera. Stone i Garfield mają kilka naprawdę błyskotliwych dialogów, które giną jednak w morzu słabych stron filmu.

Czasem można było odnieść wrażenie, że reżyser nieładnie naśmiewa się z widza, podsuwając mu pod nos rażąco wręcz sugestywne rozwiązania niejasności. Za przykład niech posłuży aparat zostawiony w pewnym newralgicznym czasie i miejscu przez Spider-Mana, a podpisany imieniem i nazwiskiem alter ego superbohatera; chwilę później Peter wpadający do podziemnej pracowni doktora Curta – notabene całkiem dobrze wyposażonej, jak na skleconą naprędce w kanałach siedzibę – gdzie znajduje dokładne plany miasta z zakreślonym na czerwono punktem ataku, dokładnie rozrysowanym przebiegiem akcji, a nawet komputerową wizualizacją dzieła zniszczenia. Całość sprawia dość groteskowe wrażenie.

Wróćmy jednak dosłownie do samego początku, czyli wspomnianej już muzyki. Jest to w rzeczy samej materiał na osobną recenzję, jednak pokrótce wyjaśnię na przykładzie soundtracku Jamesa Hornera, w czym leży problem. Przede wszystkim trudno mi się pogodzić z myślą, że twórca muzyki do "Pięknego umysłu" i "Titanic (1997)Titanic (1996)Titanica" mógł napisać coś równie nie do przyjęcia jak wszystko, co usłyszałam w Spider-Manie. Bezlitosne to twierdzenie, jednak w kwestii muzyki filmowej nie przywykłam do stosowania taryfy ulgowej. Co uderza najbardziej, to brak logicznej ciągłości, czy inaczej mówiąc tematu, myśli przewodniej, która łączyłaby muzykę do tego filmu jako coś zamkniętego, określonego. Nawet w pojedynczej ścieżce tuż obok siebie znalazły się jakby zupełnie wyrwane z kontekstu wycinki, posklejane szybko ze sobą. Dźwięki towarzyszące filmowi miały kilka swoich lepszych momentów, jednak w całości przeważają tematy rodem z taniego horroru lat 70. (koszmarne klastery akompaniujące jednej z końcowych scen w laboratorium – zamiast podtrzymania nastroju grozy wywoływały raczej nieodpartą chęć wybuchnięcia śmiechem), mdłe i słodkie do granic motywy wyjęte ze starego Disneya, względnie "Domku na prerii" (absolutnie każda scena miłosna), sekundę później zmieniające się w coś, co chyba miało przypominać mrocznego Zimmera lub najbardziej melodyjne tematy Williamsa. Przykre dla ucha, wręcz tandetne rozwiązania drażnią przez cały film i powodują efekt zupełnie odwrotny od zamierzonego. Ta ścieżka dźwiękowa tak bardzo chce być „jakaś”, że łącząc wszystko z niczym zostaje zupełnie nijaka. Podsumowując – muzyka, która może przemienić nawet najgorszy obraz w coś intrygującego, tym razem okazała się gwoździem do trumny.

Na zakończenie muszę poruszyć jeszcze jedną kwestię. To nie muzyka bolała najbardziej. Chociaż, po namyśle, jednak tak. Drugą najgorszą zbrodnią było umieszczenie chyba wszystkich decydujących zwrotów akcji w zwiastunie, włączając w to scenę po napisach końcowych. To sprawia, że nawet największy entuzjasta gatunku po dziesięciu minutach będzie zirytowany, ponieważ wszystkie punkty kulminacyjne już zna, kiedyś gdzieś ktoś mu to pokazał i niczego nowego teraz nie doświadczy. Trailer powinien kusić, uchylić rąbka tajemnicy, ale na pewno nie odkrywać od razu kart. Mimo tego wszystkiego trzeba jednak zauważyć, że generalnie film był ciekawszy, a historia bardziej zgłębiona niż w wersji poprzedniej. Przyczynili się do  tego głównie pierwszoplanowi superzakochani. Jednak lekki humor nagle zostaje przecięty tanim patosem - i odwrotnie. Nawet efekty 3D, zamiast porywać i atakować z ekranu, niemrawo trącają tylko zagubionego widza. Rys na tym obrazie jest zbyt wiele, by określić go mianem dobrego filmu.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Niesamowity Spider-Man" to niewątpliwie bardzo udany film i właściwie dziwię się, że tak uważam. Od razu... czytaj więcej
Postać Spider-Mana stworzona m.in. przez Stana Lee pierwszy raz pojawiła się w 1962 roku i od tamtej pory... czytaj więcej
Spider-Man to mój ulubiony komiksowy heros. Nigdy nie byłem jakimś jego wielkim fanem, ale pamiętam... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones