Recenzja filmu

Ogród rodzinny. Dezerter (2017)
Jan Hřebejk
Jiří Macháček
Gabriela Míčová

Komusze figle

Kaktusy i podmiejskie posiadłości z pierwszej części "Ogrodu rodzinnego" zastępuje przestronny salon fryzjerski "Valentino" w centrum Pragi oraz wiedeński ekspres do kawy, symbol zachodnich
Co się stanie, jeśli z nazwy "Valentino" usuniemy litery "v", "a", "t" i "o"? No pewnie, tawarisze, zostanie nam "Lenin"! W nagrodę dostajecie: komunistów tak ciamajdowatych i fanatycznych, że nie zindoktrynowaliby nawet bandy przedszkolaków; protagonistów tak europejskich i klasowo uprzywilejowanych, że – chociaż przeżyli obozy koncentracyjne i niemieckie więzienia – w ogóle nie stykają się z tużpowojenną biedą i cierpieniem. Kaktusy i podmiejskie posiadłości z pierwszej części "Ogrodu rodzinnego" zastępuje przestronny salon fryzjerski "Valentino" w centrum Pragi oraz wiedeński ekspres do kawy, symbol zachodnich aspiracji. I nawet jeśli w "Dezerterze" znajdujemy więcej niuansów i uczciwych portretów emocjonalnych niż w kartonowym "Przyjacielu", wciąż jest to doświadczenie bardzo czytankowe. Czarno-białe od jasnego początku aż po sam ponury koniec.


Proszę mnie źle nie zrozumieć: historia Otto, bohatera wojennego i właściciela dobrze prosperującego biznesu, którego nowe komunistyczne władze Czechosłowacji wywłaszczają z majątku i doprowadzają na skraj załamania nerwowego, to opowieść o totalitarnym barbarzyństwie, wspólne doświadczenie i pamięć krajów "wyzwalanych" przy bratniej pomocy Związku Radzieckiego. Mieszczą się tu i zawiedzione nadzieje, i rozpad więzi rodzinnych, kiedy brat staje przeciwko bratu na ideologicznej linii frontu. Dobre kino historyczne potrafi jednak uchwycić prawdę czasu w całej jej złożoności i niejednoznaczności, pokazać przynajmniej kilka odcieni szarości. W "Dezerterze" owszem, są takie próby, tyle że średnio przekonujące. Karel, znany z pierwszej części filmu brat Jindřicha, zostaje wysoko postawionym urzędnikiem reżimu nie dlatego, że zawierzył utopii, ale trochę z przypadku: z obozu koncentracyjnego wyzwoliła go Armia Czerwona. Odwrotnie Jindřich: oswobodzony przez Amerykanów, wystawia w oknie portrety Roosevelta i Churchilla, prowokując fanatycznego dozorcę kamienicy. W jednej z najśmieszniejszych (raczej niezamierzenie) scen filmu dozorca ów, chowając się w piwnicznych kazamatach niczym ucieleśnione widmo komunizmu, śpiewa na całe gardło "Międzynarodówkę": "Wyklęty powstań ludu ziemi! Powstańcie, których dręczy głód!".


No właśnie, gdzie tu ten lud, gdzie powojenny głód, gdzie trudne warunki życia? Mam wrażenie, że Czesi nie potrafią oddać w przekonujący sposób realiów powojnia, brnąc przy każdej okazji w tę samą ciepłą, mieszczańską sielankę. Bohaterowie "Dezertera" w gruncie rzeczy żyją sobie jak pączki w maśle: Jindřich w wielkim, pięknie urządzonym mieszkaniu z fortepianem na środku salonu; szwagier od kaktusów – w modernistycznej wilii, tyle że na znacjonalizowanej ziemi; nawet Otto zachowuje piętrowy dom z ogrodem na obrzeżach Pragi (chociaż, o ile dobrze rozumiem, jest to własność jego żony i jej sióstr). Oczywiście ten ostatni – jako figura przymusowego zerwania z przedwojenną "zachodniością" Czech – doświadcza najbardziej brutalnych form pauperyzacji, a jego droga jest najbardziej kontrowersyjna moralnie. Ostateczny upadek fryzjera-przedsiębiorcy odbywa się jednak w warunkach niemalże komediowych: najpierw nowym kierownikiem zakładu zostaje dawny szeregowy pracownik Ottona, pałający żądzą zemsty za wyrzucenie z pracy. Następnie syn bohatera – nieustraszony Karlik – płata morderczego figla sowieckim dostojnikom, w sumie biednym i skrzywdzonym, bo serio wpadli do salonu na zwykłe strzyżenie. Cała ta wielka tragedia, rzutująca na dalsze losy całej rodziny, odbywa się jakby mimochodem, w tempie komedii pomyłek i gaf. Jasne, tak właśnie bywa w życiu, niczego nie da się przewidzieć, niczego zaplanować. Ale tutaj życie wyraźnie ustępuje przed telewizyjnym kabaretem.


Jeśli coś mnie w "Dezerterze" rzeczywiście przekonuje, to jest to portret relacji ojców i dzieci – relacji zdruzgotanych przez wojnę, długą nieobecność, wzajemną nieufność, a przede wszystkim: przez przedwojenne klisze męskości, kobiecości i bohaterstwa. Jindřich jest dla swojej córki jak surowy generał, wyznacza cele i oczekuje ich bezbłędnej realizacji, nieustannie daje odczuć, że większą wartość miałoby dla niego posiadanie i wychowywanie syna. To wszystko rodzi nadzieję, że konsekwencje patriarchalnego modelu odczujemy w całej pełni dopiero w trzeciej części trylogii Jana Hřebejka. I że będą to odczucia ze wszech miar krytyczne. Bo póki co "Ogród rodzinny" – jako saga rodzinna – prezentuje wizję nazbyt uproszczoną i jednoznaczną, bliską staroświeckiej telenoweli historycznej, gdzie białe jest zawsze bardzo białe, czarne – najczarniejsze, a wszyscy i tak spotkamy się w końcu przy filiżance pysznej popołudniowej herbaty. Tak jakby, zgodnie z tytułem, odbywał się tutaj jakiś rodzaj dezercji. Ucieczki przed nieprzyjemną emocją.
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones