Recenzja filmu

Puchatek: Krew i miód (2023)
Rhys Frake-Waterfield
Nikolai Leon
Maria Taylor

Zemsta futrzaków

Nasi antybohaterowie są z jakiegoś dziwnego powodu zajęci odbieraniem życia innym w rozczarowująco nudny sposób, który zawiera tyle puchatkowego DNA, co nic. Równie rozczarowująca jest jego
W dzisiejszych czasach media społecznościowe i inne formy natychmiastowej komunikacji to broń potężniejsza od niejednego karabinu, niejednego czołgu czy niejednej wyrzutni rakiet: to właśnie dzięki nim Harvey Weinstein został skazany za gwałt i inne przestępstwa seksualne, a Edward Snowden ujawnił nadużycia władzy w amerykańskim NSA. Niemniej jednak większość spraw, na które dotychczas wywarły one swój wpływ, można co najwyżej zaliczyć do gatunku błahostek-ciekawostek: tym razem obok historii o przeprojektowaniu tytułowego bohatera "Sonic. Szybki jak błyskawica" i wydaniu edycji reżyserskiej "Ligi SprawiedliwościZacka Snydera na ustach wielu ostatnio pojawiła się anegdota o wydostaniu pewnego niezależnego slashera z brytyjskiego undergroundu do ogólnoświatowej masowej dystrybucji.


Nie czułbym z tego powodu żadnego zauważalnego zaskoczenia, gdyby zamysłem jego reżysera, niejakiego Rhysa Frake-Waterfielda, nie było przerobienie opowieści o Kubusiu Puchatku na horrorową jazdę bez trzymanki. Jakby nie patrzeć, całość brzmiała i wciąż brzmi szalenie awangardowo, a wraz z przejściem oryginalnej powieści Alana Alexandra Milne'a do domeny publicznej możliwość opublikowania takiego filmu stała się jak najbardziej prawdopodobna.

I opłacalna, rzecz jasna, bo "Puchatek: Krew i miód", o którym mowa, w chwili pisania tejże recenzji zarobił na siebie 4,5 miliona dolarów, co stanowi aż 45-krotność (!!!) budżetu produkcji. Tak więc film ten nie dość, że jest dostępny na całym świecie w większości najpopularniejszych kinowych multipleksów (wliczając w to Polskę), to jeszcze jest oglądany i to ochoczo. Tylko jakim kosztem?


Mimo założenia stojącego za sukcesem viralowej kampanii marketingowej "Puchatek" zdecydowanie nie spełnia stojących za nim oczekiwań – zarówno tych dotyczących bycia dobrą produkcją, jak i byciu kasztanem tak złym, że aż dobrym. Ci, którzy spodziewali się slasherowej odmiany "The Room", będą nie tylko pozostawieni na lodzie, ale i bezpośrednio obrażeni, bo film jest po prostu zły. Zły nie w tym sensie, że "zniszczył moje dzieciństwo", "jest wytworem samego Szatana", czy nawet "zachęcił mnie do przebrania się za Puchatka i pójścia na polowanie do pobliskiej leśniczówki". Jest zły, bo to slasher nijaki, nudny i nieoryginalny, co stanowi szokujący wręcz kontrast z tym, o czym miał tak dokładniej być.

Owszem, zgodnie z ulotką dołączoną do opakowania Puchatek morduje ludzi. Dużo ludzi. Zjada też ludzkie wnętrzności zmieszane z miodem. Prosiaczek też morduje, ale w porównaniu z Puchatkiem trochę mniej. No i jest jeszcze dorosły Krzyś, który pojawia się na początku filmu, by zniknąć z niego na długie minuty wypełnione amatorszczyzną i powrócić gdzieś pod koniec, by znów zniknąć i znów powrócić. Czy prócz tych nieważkich rzeczowników w "Puchatku" jest coś jeszcze, co wykorzystuje bogaty świat przedstawiony niegdyś stworzony przez A.A. Milne'a? Niestety, ale nie.


Owszem po raz kolejny, widok Puchatka masakrującego brytyjskich "chavów" prostymi shutō-uchi (tj. ciosami karate z otwartej dłoni) i Prosiaczka wymachującego młotem dwuręcznym ma swój pokrętny, neandertalski urok, ale kwestia całkowitego potraktowania atrakcyjności Jakuba Puch-Niedźwiedzkiego po macoszemu wydaje się być skrajnym nieporozumieniem.

Gdyby jedną ze scen w tym filmie była sytuacja, w której Puchatek zabija Żeńską ofiarę slasherowego mordercy numer 4, rzucając nią w drewniany ul i pozostawiając na pastwę rozwścieczonych, wygenerowanych komputerowo zapylaczy, dałbym mu dodatkową gwiazdkę. Ale tak się nie stało, bo nasi antybohaterowie są z jakiegoś dziwnego powodu zajęci odbieraniem życia innym w rozczarowująco nudny sposób, który zawiera tyle puchatkowego DNA, co nic. Równie rozczarowująca jest jego chybotliwa jakość przemocy: raz mamy tu przyziemną i realistyczną brutalność, potem oglądamy sporo kiczowatego gore, a gdzieś w połowie filmu pojawia się ujęcie tak okropne, że wygląda jakby było wygenerowane na silniku Unreal Engine 4.


Jak już wspomniałem, amatorka wypełnia niemal każdą minutę tego dziwacznego tworu. Jednak na tej samej zasadzie w "Puchatku" nie dzieje się prawie nic. Gra aktorska? Nie istnieje. Logiczny scenariusz? Nieobecny. Postacie, z którymi można się zżyć i kibicować? Pusto. Coś, co rzeczywiście pomaga budować slasherowe napięcie? Nie wiem, generyczna muzyka? Nie ma w tym filmie nic poza litanią kinowych tropów rozmiękłych w mikrofalówce, a jego jedynym pozytywem jest to, że po seansie towarzysząca mi brokułowłosa publiczność zaczęła go rozkładać na czynniki pierwsze, mówiąc przy tym pod swoimi nosami: "napisał(a)bym to lepiej", "nakręcił(a)bym to lepiej", i tak dalej.

I jakby nie patrzeć, w tym szaleństwie była metoda: film rzeczywiście można było napisać i nakręcić znacznie lepiej, nawet gdyby jego budżet był znacznie niższy, a reżyser o bardzo małym rozumku nie odłożył potencjalnych asów w rękawie na... świeżo zapowiedzianą kontynuację. Świeżo, bo zapowiedzianą krótko przed premierą oryginału.

Sequeloza najwidoczniej nie oszczędza nawet niezależnych twórców.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Dzieciństwo potrafi się zemścić, zwłaszcza na tych, którzy ośmielili się dorosnąć. Od dawien dawna... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones