Recenzja filmu

Rampage: Szaleństwo (2009)
Uwe Boll
Brendan Fletcher
Shaun Sipos

Postal na poważnie

Uwe Boll jest już niemal postacią medialną. Nawet jeśli ktoś nie widział żadnego z jego filmów, to na pewno słyszał o reżyserze, który kaleczy światową filmografię marnymi produkcjami.
Uwe Boll jest już niemal postacią medialną. Nawet jeśli ktoś nie widział żadnego z jego filmów, to na pewno słyszał o reżyserze, który kaleczy światową filmografię marnymi produkcjami. Najbardziej znienawidzony Uwe jest wśród graczy, gdyż z maniakalnym uporem ekranizuje kolejne kultowe gry tworząc filmy przerażająco słabe i biedne. Jego filmografia jest tak pełna obrazów, o których świat wolałby zapomnieć, że każdy jego kolejny film już na starcie wydaje się stracony. No bo czy można powiedzieć cokolwiek dobrego o człowieku, który popełnił takie obrazy, jak "Mordercza obsesja", "Alone in the Dark" czy "Dom śmierci"? Czy można w ogóle obiektywnie rozmawiać o filmach człowieka, którego rankingi na portalach filmowych oscylują w okolicach 2/10? Czy można jakiś jego film w ogóle pochwalić? To byłoby przecież kompletne szaleństwo.

"Rampage" opowiada historię niejakiego Billa, którego życie nie jest sielanką. Pracę ma kiepską, a jego szef nie jest miłym człowiekiem. Wsparcia próżno szukać u rodziny, gdyż ta marzy tylko o tym, żeby Bill wreszcie wyprowadził się w domu. Chwili wytchnienia Bill szuka w oglądaniu telewizji, lecz tam jest bombardowany informacjami o kolejnych wojnach, katastrofach ekologicznych i ogólnie pojętej podłości naszego świata. Każdy dzień jego życia to seria kropli, które powoli przelewają czarę jego poczytalności. Bill ma takiego pecha, że nawet kawy nie może dostać takiej, jak zamówił. Pewnego dnia cierpliwość naszego bohatera wyczerpuje się. Doszedłszy do wniosku, że przyczyną wszelkiego zła jest przeludnienie Ziemi, postanawia rozwiązać ten problem, zaczynając od zrobienia porządku w swoim miasteczku.

Scenariusz Bolla jest całkiem sprawny. Obserwujemy pogłębiające się szaleństwo Billa, jego przygotowania do wcielenia w życie swojego planu, a w finale wielką jatkę, jaką urządza swojemu miasteczku. Bez zbędnych niespodzianek, bez udziwniania, jest tak jak powinno być, czyli brutalnie prosto. Boll nie ocenia swojego bohatera ani nie próbuje za bardzo zrozumieć jego szaleństwa. Dzięki temu Bill do ostatnich scen pozostaje postacią ciekawą, a widz zadaje sobie pytanie: "Czego ten człowiek właściwie chce?". Nie brak także w filmie humoru w postalowym stylu, dzięki czemu obraz pomimo refleksyjnego charakteru nie traci wartości rozrywkowej.

Niewiele można zarzucić reżyserii, która czytelnie przechodzi przez wszystkie etapy historii. Nie ma przynudzania (chociaż przypuszczam, że dla wielu nudna będzie pozbawiona szybkiej akcji pierwsza połowa), a finałowe jatki są takie jak powinny być. Są boleśnie rzeczywiste, ale jednak pozbawione nachalnego i zbędnego gore. Strzałem w dziesiątkę jest Brendan Fletcher, który film także współprodukował. Może tutaj tkwi tajemnica jego zaangażowania, gdyż Bill w jego wykonaniu jest bardzo przekonujący. Widząc go na ekranie w pierwszej połowie filmu trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z człowiekiem na krawędzi. W drugiej połowie jest jeszcze lepiej. Bill wprawdzie rozpoczyna eksterminację swojego miasteczka, ale spokój, z jakim to robi, jest przerażający. Zgrzytem jest natomiast moim zdaniem obecność etatowego aktora naszego reżysera, czyli Michaela Pare, chociaż przyznać trzeba, że nie wypada on tak tragicznie jak w innych filmach Bolla.

Przyczepić na pewno można się do zdjęć i pracy kamery. Uwe zdecydował się na "kamerę z ręki", ale zarówno jemu jak i współpracownikom brak chyba warsztatu, żeby zrobić to poprawnie. Efekt jest taki, że kamera często lata we wszystkie strony lub buja się niczym łódka na morskich falach. Być może był to efekt zamierzony, ale jego cel pozostaje dla mnie tajemnicą. W złośliwych komentarzach można nie raz spotkać się z opinią, że operator kamery przy tym filmie miał chyba chorobę Parkinsona. Nie do końca smaczne, ale jednak trafne porównanie.

W tym momencie osoby, które znają inne filmy Bolla, pewnie myślą, że poprzednie akapity tego tekstu to żart. Z mojej recenzji wyłania się bowiem obraz świetnego filmu, ale "Rampage" jest świetny, tylko jeśli rozpatrujemy go w kontekście filmografii właśnie tego reżysera. To moim zdaniem najlepszy jego film (a widziałem większość poprzednich) i być może znak, że nasz znienawidzony Niemiec w końcu czegoś się nauczył. Skok jakościowy, jakim jest "Rampage", w porównaniu do poprzednich dzieł Uwe jest naprawdę kolosalny zarówno pod względem produkcji, jak i warsztatu. To trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Być może nasz reżyser nie jest wcale taką miernotą, za jaką go mamy. Może do tej pory zabierał się po prostu za produkcje, które przerastały jego możliwości techniczne i budżetowe.

Natomiast jeśli spojrzeć na ten film bez taryfy ulgowej dla beztalencia reżysera, to wyłania nam się obraz filmu zaledwie poprawnego. W tym kontekście "Rampage" jest całkiem atrakcyjnym, ale jednak tylko klonem "Upadku" i innych tego typu filmów. Nie dokłada za wiele od siebie, a raczej umiejętnie eksploatuje typowe schematy.

Sęk w tym, że jak na standardy Uwe to nawet umiejętne kopiowanie jest krokiem do przodu. Ja podczas seansu "Rampage" bawiłem się świetnie, dlatego zachęcam do zobaczenia tego filmu. Gwarantuję antyfanom Bolla, że będą zaskoczeni i być może tak jak ja podczas seansu będą zastanawiali się nie nad stanem psychicznym głównego bohatera, lecz Uwe Bolla. Czy on oszalał? A może wreszcie wyzdrowiał?
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones