Recenzja filmu

Strefa interesów (2023)
Jonathan Glazer
Christian Friedel
Sandra Hüller

Dźwiękoszczelni

W swojej książce Amis opowiada o tym, że instynkt przetrwania jest w podręczniku nazistów naturalną antytezą honoru – już na poziomie czysto intelektualnym prowokuje to w czytelniku fizyczną
Dźwiękoszczelni
Zaczyna się tam, gdzie kamera zagląda rzadko, czyli w całkowitej ciemności; w magmie fonii bez wizji, pośród stłumionych krzyków przechodzących w dziecięcy gwar, w końcu zamieniających się w śpiew nadrzecznej fauny. Nad wodą jest pomost, niedaleko łąka, a po drugiej stronie szosy – dwukondygnacyjny dom. W ogrodzie kwitnie bez, grządki pomidorów i sałaty wiodą pod mur zwieńczony drutem kolczastym. Ceglana ściana odgradza domostwo od obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Czasem rzeką płyną ludzkie kości. Po kąpieli trzeba wyszorować całe ciało. Do krwi.    


Twórczość Jonathana Glazera – twórcy tak różnych filmów jak "Sexy Beast" o angielskim gangsterze, którego na emeryturze w Hiszpanii dopada przeszłość, oraz "Pod skórą" o kosmitce zamieniającej mężczyzn w pulsującą biomasę – trudno otworzyć jakimś zgrabnym, krytyczno-filmowym wytrychem. Nawet tym, który zwykle pasuje do zamka wszelkich form hybrydowych, na przykład kina romansującego z wideo-artem. Podobnie, choć oczywiście w mikroskali, sprawa ma się z jego nowym filmem. "Strefę interesów" wypadałoby umieścić w tradycji filmów o Holokauście – gdzieś pomiędzy monumentalną elegią "Shoah" Claude'a Lanzmanna, zagarniającą największe pole społecznej świadomości "Listą Schindlera" Stevena Spielberga oraz intymną wyprawą do jądra ciemności z Pawłem Łozińskim w "Miejscu urodzenia". Wydaje się jednak dziełem na tyle osobnym, że najłatwiej mówić o nim przez zaprzeczenie. Na przykład jako o estetyczno-intelektualnym rewersie "Syna Szawła" László Nemesa. W tamtym filmie przeciskaliśmy się w tłumie ofiar, zawieszona na ramieniu palacza zwłok z Sonderkommando kamera zatrzymywała się przy każdym trybiku nazistowskiej maszyny śmierci. Tutaj mrużymy oczy, żeby przyjrzeć się oprawcom, kamera zachowuje dystans i podgląda rezydentów domu – komendanta obozu Rudolfa Hossa (Christian Friedel), jego żonę Hedwigę (znana z "Toniego Erdmanna" Sandra Huller), teściową, dwójkę dzieci i służbę na obozowej przepustce. 



Hoss jest prawdziwą postacią. Był komendantem w Oświęcimiu przez trzy lata. Unowocześniał krematoria, ergo – przyspieszał proces zamieniania ludobójstwa w ekonomiczną kalkulację. Glazer korzysta w swoim tekście z powieści zmarłego przed kilkoma dniami Martina Amisa, choć historię "zwyczajnego życia nazistów" koduje w sugestywniejszym niż Amis języku. O ile książka opowiadała o romansie oficera SS z żoną komendanta obozu, o tyle reżyser skupia się wyłącznie na rutynie małżeńskiego życia. Choć pisarz, w akcie niewątpliwej artystycznej odwagi, nasycił całość czarnym humorem, Glazer celuje w złoty środek pomiędzy laboratoryjnym chłodem a ledwie sygnalizowaną groteską. Hoss i jego żona przypominają bohaterów upiornej bukoliki. Ich codzienna egzystencja wydaje się zestrojona z rozkwitającą przyrodą. Zaś nuda jest doświadczeniem niemal epifanijnym. Małżeństwo spędza czas na rozmowach i zabawach z dziećmi, w ogrodzie i nad rzeką. On musi wyjechać, by zabijać Żydów jeszcze skuteczniej i na większą skalę, ale Ona nie chce opuszczać raju, w którym posadziła kwiaty. Konflikt rodem z melodramatu, choć film jest przecież horrorem. Źródłem egzystencjalnej grozy pozostaje sam kontekst – świadomość tego, że za murem dochodzi do największej zbrodni w dziejach ludzkości. 


Operator Łukasz Żal, kompozytorka Mica Levi oraz montażysta dźwięku Johnnie Burn budują kontrast w pełnej artystycznej symbiozie, choć metaforycznie sami znajdują się po dwóch stronach muru. Podczas gdy w statycznych kadrach, dalszych planach i długich ujęciach zaklęta jest prawda o idyllicznej codzienności bohaterów, Levi oraz Burn nadają prosto z dziewiątego kręgu. Horror wsącza się w nieskazitelną rzeczywistość w formie odległych krzyków, przytłumionych wystrzałów, ledwie słyszalnego furkotu przemysłowego pieca, "tąpnięć" sekcji dętej, mrożących krew w żyłach, atonalnych miniatur. W rękach Glazera to potężne narzędzia narracyjne. To dzięki nim zamienia wyprane przez popkulturę znaki w rodzaju wyprasowanego w kant esesmańskiego munduru, spaceru ulicą okupowanego miasta czy ognistej łuny nad obozem koncentracyjnym w świadectwa niewypowiedzianego terroru.  

Przyznam, że mielę w głowie pytanie o cel tej narracji. Ani to pierwsza opowieść o tym, że przeprowadzona na propagandowym froncie dehumanizacja Żydów pozwalała nazistom spać spokojnie. Ani też pierwszy film o Zagładzie prowadzący do konkluzji o banalności zła. Glazerowi nie zależy również na jakiegoś rodzaju artystycznej blasfemii w dyskursie o Holokauście i nie każe nam przyjmować optyki zbrodniarzy. Być może jednak nie ma to większego znaczenia. W swojej książce Amis opowiada o tym, że instynkt przetrwania jest w podręczniku nazistów naturalną antytezą honoru – już na poziomie czysto intelektualnym prowokuje to w czytelniku fizyczną reakcję obrzydzenia. Glazer nie operuje na tak wielkich abstrakcjach, zostawia je w sferze niedopowiedzenia i pewnie przez to "Strefa interesów" robi tak kolosalne wrażenie. To opowieść o prywatnym raju w środku cudzego piekła, historia o spełnionych oprawcach, z której pączkuje film o niewidzialnych ofiarach. Rzecz o lebensraum sprowadzonym do poziomu warunków socjalno-bytowych. 

Kontrapunktem dla wszystkich tych historii są sceny odbite w negatywie. Oto mała dziewczynka – i, co najciekawsze, ocalała z Zagłady rozmówczyni Glazera na etapie dokumentacyjnym –  ukrywa pośród żwiru owoce dla więźniów. Żadne z niej "światełko nadziei", raczej żywy dowód na to, że romantyzowanie aktów heroizmu uniemożliwia opowieść o beznamiętności aktów okrucieństwa. I chyba w tej konkluzji zawiera się prawdziwa groza "Strefy interesów". Tak jak po żadnej stronie muru nie czeka na nas ani zmieniająca coś wiedza, ani oczyszczające cokolwiek katharsis, tak i żaden film o Holokauście nie zbliży nas do prawdy o ludzkiej naturze. Lecz jakie znaczenie miałoby kino, gdyby nie próbowało? 
1 10
Moja ocena:
10
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones