Recenzja filmu

Tár (2022)
Todd Field
Cate Blanchett
Noémie Merlant

Olimp w ogniu

Reżyser z precyzją i wnikliwością diagnozuje stan współczesnej kultury. Ukazuje mechanizmy obronne działające wśród artystów nadużywających swojej władzy i statusu, ludzi, podobnie jak Tár,
"Jakie jest prawdziwe znaczenie muzyki?" – pyta retorycznie Leonard Bernstein, wybitny dyrygent i kompozytor na nagraniu jednego z młodzieżowych koncertów symfonicznych, które w latach 60. organizowane były w nowojorskiej Carnegie Hall. I spieszy z odpowiedzią: "Nie zawsze potrafimy nazwać to, co czujemy. Bywa, że doświadczamy czegoś tak głębokiego i tak wyjątkowego, że nie znajdujemy adekwatnych słów, by to opisać. I właśnie wtedy objawia się wielkość muzyki, która jest w stanie nazwać nasze uczucia. Robi to za pomocą nut, zamiast słów". Lydia Tár (Cate Blanchett) ogląda archiwalną transmisję koncertu nagraną na jednej z kilkudziesięciu kaset VHS, które ostały się jeszcze w jej pustym, rodzinnym domu, który odwiedziła po raz pierwszy od wielu lat. Przebyła wyjątkowo długą i trudną drogę z tego niewielkiego osiedla na Staten Island do najważniejszych sal koncertowych świata. 

Poznajemy ją jako kobietę u szczytu kariery; rozchwytywana dyrygentka, mentorka, autorka wydanej właśnie autobiograficznej książki. Za nią pasmo sukcesów, a przed – zwieńczenie ambitnego projektu: nagranie nowej interpretacji V symfonii Mahlera w berlińskiej filharmonii. Ostatni krok do zawodowego spełnienia okaże się jednak dla Tár wyjątkowo trudny do wykonania. Na pomnikowej postaci pojawiają się pierwsze rysy. Ikona piękna, elegancji i erudycji rozsypuje się na naszych oczach. 

Jaka jest geneza jej upadku? Gdzie popełniła błąd? Uwierzyła we własną boskość – twierdzi Field. Już pierwsza scena spotkania dyrygentki z publicznością jest emanacją jej potęgi – choć masterclass sprawia wrażenie swobodnej wymiany myśli, to w rzeczywistości ona sprawuje niepodzielną kontrolę nad wydarzeniami; każde słowo laudacji wygłoszonej przez prowadzącego jest wcześniej zaakceptowane, domyślamy się, że tak samo jest z jego "spontanicznymi" pytaniami. Tár wyraźnie ożywia się, gdy opowiada o roli dyrygenta jako "pana czasu", w którego rękach i batucie skupia się pełnia władzy. Władzy nad muzyką, która jest dotknięciem boskości – o czym mówi bez ogródek podczas innego spotkania – z okazji premiery jej książki.

Z wszechwiedzącym bóstwem Tár utożsamia się z resztą wprost w trakcie agresywnej, pełnej gróźb rozmowy z dzieckiem – kilkuletnią koleżanką ze szkoły jej córki. Bogini nie znosi sprzeciwu, dostaje to, na co ma ochotę – czy to będzie szykowna torba jednej z jej fanek, czy satysfakcja z ośmieszenia studenta, który uparcie trwa przy swoim, odmiennym od jej, zdaniu, czy kolejna małżeńska zdrada z kolejną młodą adeptką dyrygentury – stypendystką prowadzonego przez Maestro programu. A gdy dziewczyna stanie się "problematyczna" i zacznie stawiać "żądania", bóstwo kilkoma dobrze zaadresowanymi mailami zamknie jej wszystkie drzwi do kariery.

Francuski kompozytor Jean Baptiste Lully używał ciężkiej, spiczastej laski, którą wybijał orkiestrze właściwe tempo, uderzając nią z całej siły o podłogę. Nawyk ten skończył się jednak dla niego tragicznie, gdy podczas występu przypadkowo dźgnął się swym narzędziem w stopę i zmarł na gangrenę – opowiada rozbawiona Tár. Anegdota jest trafną metaforą jej własnej klęski. 

Maestro utwierdzana na każdym kroku w poczuciu własnej boskości odkleiła się od rzeczywistości, straciła kompas moralny i kontakt z samą sobą – własną naturą. Towarzyszące ludzkości od zarania napięcie między kulturą a naturą jest zresztą w filmie Fielda kluczowe, bo to właśnie na tym polu dopełnia się klęska bohaterki. Kobieta zdaje się być nieświadoma toczącej się w jej życiu walki, w której instynkty i pożądliwości ścierają się z wyznawanymi zasadami. Doświadcza jedynie jej przebłysków w postaci tajemniczych, metafizycznych znaków; uruchomiony w nocy metronom ukryty w szafie, dziwne dźwięki dochodzące z kuchni, kobiece krzyki w parku, niepokojące sny, zakończony bolesną kontuzją atak bezpańskiego psa. Kto lub co próbuje skomunikować się z Tár? 

W jednej z ostatnich scen filmu dyrygentka udaje się do salonu masażu, by pozbyć się objawów jet lagu po dalekiej podróży na Filipiny. Poproszona jest o podejście do miejsca zwanego akwarium, w którym, za szklaną ścianą siedzi bez ruchu, ze wzrokiem wbitym w podłogę, kilkanaście młodych masażystek. Ma wybrać "numer" do wykonania usługi. Naturalna w lokalnej kulturze sytuacja robi na Tár piorunujące wrażenie, jest bowiem odbiciem jej wcześniejszych wyborów. Wydarzenie ma szansę stać się punktem zwrotnym w jej życiu, choć długofalowych efektów tego katharsis nie będzie już nam dane oglądać. 

Ów promyk nadziei, przekonanie, że z każdego upadku jest droga powrotu to najbardziej optymistyczna myśl, jaką podsuwa widzom Todd Field. Reszta nie jest już tak radosna. Reżyser z precyzją i wnikliwością diagnozuje stan współczesnej kultury. Ukazuje mechanizmy obronne działające wśród artystów nadużywających swojej władzy i statusu, ludzi, podobnie jak Tár, odklejonych od rzeczywistości. Wytyka zepsucie środowiska, w którym za fasadą serdecznych uśmiechów i życzliwości kłębią się środowiskowe antagonizmy, dwulicowość, interesowność i przerost ambicji. Notatniki i skrzynki mailowe pełne haków, a szafy – trupów.

Celnie punktuje także przekonania przedstawicieli młodego pokolenia postępowców, którzy najchętniej wszystkich dziadersów zepchnęli by na margines a "biali, cis kompozytorzy płci męskiej" jak Bach nie są w kręgu ich zainteresowania. "Szczerze mówiąc, jako osoba niebinarna i BIPOC (Black, Indigenous, and People of Color) powiedziałbym, że mizoginistyczne życie Bacha sprawia, że nie mogę traktować jego muzyki poważnie" – stwierdził dwudziestokilkuletni Max w jednej z najważniejszych scen filmu – wykładu Tár dla studentów konserwatorium Juillard w Nowym Jorku. Field snuje wizję nadciągającego Nowego Świata, w którym nie będzie miejsca dla dawnych mistrzów i dorobku poprzednich pokoleń, świata bez Olimpów i bóstw. 

"Tár" to dwuipółgodzinna, trzymająca w napięciu tyrada, w której słowa padają ze średnią prędkością 150 na minutę. To też film ambitny formalnie: wspomniana scena w konserwatorium Juilliard trwa ponad 10 minut i zrealizowana została za pomocą jednego ujęcia, w trakcie którego kamera płynnie przemieszcza się między czterema punktami w audytorium, a aktorzy m.in. spacerują, wypowiadają kwestie złożone z 1400 słów czy grają na pianinie. Przede wszystkim jednak to dzieło artystycznie spełnione i uniwersalne; gdyby środowisko kompozytorów i dyrygentów zastąpiło towarzystwo reżyserów teatralnych czy producentów filmowych, a Tár był trzydziestoparoletnim, przystojnym aktorem film nie straciłby na aktualności. 

Bernstein miał rację – niektóre uczucia wymykają się słowom. Todd Field dopowiada, że bywają tak bardzo złożone społeczno-kulturowe zjawiska i procesy, że ich adekwatne opisanie jest możliwe tylko językiem sztuki. I robi to w sposób wyjątkowo przekonujący. Stworzył dzieło wybitne, otwarte, zapraszające do dyskusji nad stanem współczesnej kultury, odważne, bo podejmujące najbardziej aktualne i palące tematy w kontekście cancel culture bez popadania w tanią publicystykę i oskarżycielskie tony. 
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Todd Field zarzeka się, że pisał scenariusz "Tár" z myślą o Cate Blanchett, a gdyby aktorka nie przyjęła... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones