Recenzja filmu

Traffic (2000)
Steven Soderbergh
Michael Douglas
Benicio del Toro

Najlepszy towar w mieście

Jak chcesz. Kiedy chcesz. Gdzie chcesz. Przez telefon w 10 minut. Reklama jednego z towarzystw oferujących kredyty gotówkowe wręcz idealnie wpasowała się w to, czy w skrócie jest obraz "Traffic".
Jak chcesz. Kiedy chcesz. Gdzie chcesz. Przez telefon w 10 minut. Reklama jednego z towarzystw oferujących kredyty gotówkowe wręcz idealnie wpasowała się w to, czy w skrócie jest obraz "Traffic".   Z filmami nagrodzonymi albo przynajmniej nominowanymi do jakiegoś poważnego wyróżnienia jest tak, że na dobrą sprawę nie wiadomo, jak (pisząc recenzję, że tak to ujmę "po ptokach") temat ugryźć. Z jednej strony mamy naszą, nie do końca zgadzającą się z resztą krytyków i widzów opinię, a z drugiej owego nieszczęsnego Oscara, którego obecności tu i teraz nie jesteśmy w stanie za nic pojąć, a tym bardziej owej obecności zaprzeczyć. Nazwijmy to w skrócie mieszanymi uczuciami i zacznijmy od początku.   "Traffic" to historia kilku ludzi, których losy nieoczekiwanie splatają się ze sobą. Meksykański policjant Javier Rogriguez, Robert Wakefield - nowo mianowany szef agencji do zwalczania narkotyków, jego córka Caroline, żona aresztowanego barona narkotykowego - Helena Ayala. Co ich łączy? Na pierwszy rzut oka absolutnie nic, na upartego pewnych powiązań można doszukać się w zestawieniu "diler - glina", ale reszta? Co ma do tego wszystkiego ciężarna kobieta i małolata, będąca prymuską we wszystkich możliwych dziedzinach? Cóż, nikt nie mówił, że w życiu wszystko jest proste i logiczne, prawda?   Pierwsza rzecz, jaka rzuca się oczy po włączeniu filmu to... kolorowe kadry. Żółte, niebieskie, do wyboru, do koloru. Przyznam się, że przez pierwsze minuty jedyne, co chodziło mi po głowie, to: "co jest kurczę?" w wersji nieco mniej kulturalnej. Gdy minęło wrażenie, że coś tu jest nie tak, pozostała pewność co do tego, że taki zabieg nie tyle denerwuje (na szczęście mamy z tym "zdjęciowym wynalazkiem" do czynienia jedynie na początku), co zwyczajnie męczy. Jeśli w założeniu twórców owy zabieg miał jakieś związki z budowaniem klimatu scen "meksykańskich" (koszmarny żółty) czy tych z biura agencji (trochę znośniejszy niebieski) to informuję i przy okazji bardzo proszę: nie róbcie tego nigdy więcej, a jeśli już, rozsądniej dobierajcie gamę barw - nie ma sensu oglądać filmu w ciemnych okularach.   Sprawa następna to ścieżka dźwiękowa, której kompozytorem jest Cliff Martinez znany ze ścieżek dźwiękowych do takich obrazów jak Narc, Wicker Park czy Solaris. Tym razem co prawda obeszło się bez zagrażających zdrowiu niespodzianek, ale prawdę mówiąc, jest niewiele lepiej. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to określenie: "absolutnie bezinwazyjne dźwięki tła". Muzyka nie denerwuje, ale też w żaden sposób nie wpada w ucho i nie daje się zapamiętać. Minimalnym ratunkiem dla soundtracku jest kawałek Kruder and Dorfmeister Sessions - 'Rockers Hi Fi (Love and Insanity Dub)', ale to zdecydowanie za mało. Nie oczekujmy perełki w rodzaju genialnego score'a do "Requiem for a Dream" (Clint Mansell) czy "Twin Peaks" (Angelo Badalamenti) - zawód i wściekłość gwarantowane. No dobrze, ale jeśli wkurzające zdjęcia, nieciekawa muzyka i jakaś nielogiczna intryga, to film pewnie do kitu, więc za co on, motyla noga, dostał cztery Oscary? Jak to, za co: - najlepsza reżyseria, - najlepsza drugoplanowa rola męska dla Benicio Del Toro, - najlepszy scenariusz adoptowany, - najlepszy montaż.   I wszystko jasne. Ale ok, ironia na bok. Skupmy się na zaletach obrazu (dla równowagi dla wyżej wymienionych 'wizyjno-fonijnych' baboli. Bo są jakieś zalety? Są. I to całkiem duże.   Przede wszystkim owa na pozór zakręcona fabuła. "Traffic" miał być stylizowany na dokument fabularny, jak najwierniej przedstawiać kwestie dotyczące walki z biznesem narkotykowym oraz spraw mniej lub bardziej powiązanych z tematem. Mamy więc skorumpowanego gliniarza, szefa agencji ds. narkotyków, jego córkę narkomankę, czekającego na proces narkotykowego bossa, jego żonę, która nagle dowiedziała się nieco prawdy o swoim mężu i postanawia wziąść sprawy w swoje ręce, kartele narkotykowe, wojsko i najważniejsze: nieustające wrażenie, że wszystko jest zbyt namacalne, prawdziwe i nie było upiększane przy okazji ostatniej korekty scenariusza. Realizm nie daje spokoju, aż się chce odwrócić głowę i obserwować przez okno podjazd sąsiada. Druga bardzo ważna kwestia to świetna obsada i całkowicie zasłużony Oscar dla Benicio Del Toro. Totalnie nie mam się do czego przyczepić, ani do doboru aktorów do ról, ani do gry. Na szczególne brawa zasługuje Erika Christensen, która jako uzależniona od kokainy Caroline Wakefield stworzyła jedną z bardziej wiarygodnych kreacji 'drug addicted' młodego (a przynajmniej nieco młodszego) pokolenia. Chociaż w ogólnym rozrachunku film jest nieco nierówny (obok świetnej gry mamy irytujące 'drobiazgi' w rodzaju nijakiej ścieżki dźwiękowej), to mimo to naprawdę warto poświęcić czas na obejrzenie go i refleksję: 'Co ze sobą robimy? Co ze sobą zrobiliśmy?'.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na ekrany polskich wszedł właśnie <a href="fbinfo.xml?aa=11165" class="text"><b>"Traffic"</b></a>,... czytaj więcej
Marcin Kamiński

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones