Recenzja filmu

Tramwaj zwany pożądaniem (1951)
Elia Kazan
Marlon Brando
Vivien Leigh

Tango libido

Kiedy po prawie 3-letnim scenicznym maratonie wystawiania "Tramwaju zwanym pożądaniem" na Broadwayu Elia Kazan przeniósł go na szklany ekran, wokół filmu urosło mnóstwo kontrowersji. Dzieło
Kiedy po prawie 3-letnim scenicznym maratonie wystawiania "Tramwaju zwanym pożądaniem" na Broadwayu Elia Kazan przeniósł go na szklany ekran, wokół filmu urosło mnóstwo kontrowersji. Dzieło Kazana postrzegane było jako niemoralne, dekadenckie, wulgarne i godzące w ówczesną obyczajowość. Rozgłos przyniósł mu przychylność krytyków i uznanie publiczności. Film został obsypany licznymi nagrodami, a świat uznał, że przyczynił się do zapoczątkowania nowej epoki w dziejach kinematografii.

Fabuła "Tramwaju (...)" skupia się na relacjach międzyludzkich, emocjach, żądzach, pragnieniach i przekraczaniu granic mieszczących się we wszystkich tych pojęciach. Blanche DuBois (Vivien Leigh) przybywa do Nowego Orleanu, by odwiedzić swoją młodszą siostrę Stellę (w tej roli Kim Hunter) i jej męża Stanleya Kowalskiego (Marlon Brando). Kobieta coraz bardziej odwleka swój powrót do domu, co budzi irytację i narastającą złość Stanleya, który dodatkowo zarzuca jej oszustwo i krętactwo w sprawie sprzedaży domu, własności obu sióstr. Bohater za wszelką cenę próbuje dociec prawdy, co stało się z nieruchomością, jednakże w trakcie poszukiwań natrafia na niepokojące fakty z życia Blanche. Sytuacja dodatkowo komplikuje się, gdy starsza siostra DuBois stara się uwieść Mitcha (Karl Malden), przyjaciela rodziny Kowalskich.

Na pierwszy rzut oka Blanche wydaje się subtelną, delikatną damą, kochającą poezję, ale szybko odkrywamy, że jej zachowanie nie jest do końca normalne. Okazuje się neurotyczką, przewrażliwioną na punkcie swojego wyglądu, balansującą na granicy realnego i urojonego świata, patrzącą pustym, nieobecnym wzrokiem. I już wiemy, że niemożliwym jest, by między nią a Stanleyem doszło do porozumienia. Mąż Stelli to choleryk, człowiek twardo stąpający po ziemi, lubiący po pracy zagrać z kolegami w karty, wypić piwo czy wdać się w bójkę. Przyjmuje zasadę, że jest panem w swoim domu i nie należy mu się sprzeciwiać.

Pierwotnie "Tramwaj (...)" miał być przede wszystkim popisem gry Vivien Leigh, jednak zdecydowanie przyćmił ją Brando. Przyjrzyjmy się bliżej tej postaci, którą wykreował: jest dzika, niemal zwierzęca, charyzmatyczna, nieprzyzwoicie autentyczna. Łączy w sobie fizyczną kwintesencję męskości, kipi witalną energią. Ma w sobie coś, czego wcześniej nie widziano na ekranie. Brando pokazywał tu tylko siebie i niezrównanie oddawał brutalność, eksploatował swoje ciało. Grał, kierując się instynktem. Jednakże w scenach miłosnych z Kim Hunter (również świetna rola) Stanley Brando zmienia się o 180 stopni, jest sensualny i potulny jak baranek, nie można mu się oprzeć. To, jak wypełnia sobą przestrzeń, jest nowatorskie i atrakcyjne wizualnie, przechwytujemy każdy przebłysk emocji na jego twarzy. Jest tak absorbujący, że mamy ochotę odprowadzać go wzrokiem, gdy znika z ekranu. Jego strój - dżinsy i podkoszulek - stał się mundurkiem wszystkich jego naśladowców.

Nic więc dziwnego, że po premierze publika okrzyknęła go pierwowzorem ekranowego samca, a słynna "metoda by Brando" zdetronizowała dotychczasowy sposób gry w aktorstwie: pięknie wypowiadane kwestie, powściągliwość, zachowawczość, umiar, subtelność, elegancko ubrani bohaterowie, będący uosobieniem cnót - to należało już do przeszłości. Ten nowy nurt stał się inspiracją dla całej generacji spadkobierców, jego kolegów po fachu, takich jak Montgomery Clift, James Dean, Jack Nicholson, Sean Penn czy Al Pacino. Można by rzec, że gra Leigh i Brando to poniekąd zderzenie dwóch tych stylów.

"Tramwaj (...)" to bardzo intymny film. Zabiera widza do mieszkania małżonków, gdzie obserwujemy ich codzienne życie, które nie zawsze jest piękne i kolorowe.  Mamy tu pasję i namiętność, seksualność, złość, ból, przejmującą muzykę, zmysłowy nastrój oraz słynne zawołanie Stanleya, krzyczącego do żony błagalne: "Hey Stellaaaaaaaa...!", które wbija w fotel i niczym echo pozostaje na długo w umyśle widza. Mocna i kultowa scena.

Szkoda, że hollywoodzcy cenzorzy nieco pozbawili ostrza tego obrazu. Dlatego wiele rzeczy widz musi dopowiedzieć sobie sam (przykład: rozmowa Stelli i Blanche po "pojednawczej" nocy małżonków). Natomiast namacalna jest robotnicza, nieco przerażająca dzielnica, w której mieszkają bohaterowie "Tramwaju (...)",  klaustrofobiczna przestrzeń, oszczędna scenografia, ludzkie emocje: mężczyźni krzyczący na ulicy, ich sekrety: ukazanie problemu pedofilii. Kluczowe tematy serwowane nie wprost. Takich filmów nie kręci się często w Hollywood, tym bardziej jest to obowiązkowa pozycja dla każdego miłośnika kina.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Tramwaj zwany pożądaniem" z 1951 roku to pierwsza filmowa adaptacja uhonorowanej nagrodą Pulitzera... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones