Recenzja serialu

Bez litości (2011)
Keoni Waxman
Lauro David Chartrand-DelValle
Steven Seagal
Sarah Lind

Strażnik z Seattle

Od 10 lat Steven Seagal przyzwyczaił nas do tego, że od produkcji z jego udziałem nie należy oczekiwać zbyt wiele i choć filmy, które firmuje swoim nazwiskiem, nic poza rozrywką nie obiecują, to
Od 10 lat Steven Seagal przyzwyczaił nas do tego, że od produkcji z jego udziałem nie należy oczekiwać zbyt wiele i choć filmy, które firmuje swoim nazwiskiem, nic poza rozrywką nie obiecują, to i tej rozrywki z roku na rok (z małymi wyjątkami) jakby coraz mniej. Seagal, świadomy tego, że jego popularność spada nawet wśród jego najzagorzalszych fanów, próbuje swoich sił w coraz to innych produkcjach. Najpierw zrealizował serial ze znaczkiem ''Reality Show'', w którym to jako dzielny stróż prawa ugania się za bandytami. Produkcja ''Lawman'' w telewizji odniosła umiarkowany sukces i pewnie gdyby nie problemy Seagala z wymiarem sprawiedliwości, doczekalibyśmy się kolejnych odcinków. Steven nie czekając na nic, postanowił iść za ciosem, realizując kolejną produkcje telewizyjną, będącą tym razem serialem fabularnym. Jeśli Seagal, to oczywiście musiał to być serial o łapaniu bandytów, o dobrych i złych policjantach, o sztukach walki. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że Seagal swoją postać stworzył, ocierając się o absurd godny Chucka Norrisa.

Tak więc mamy grupę dochodzeniową w Seattle, której przewodzi Elijah Kane (Seagal), gość twardy, nieprzekupny, niezniszczalny, nieomylny. Ogólnie wszystko ''naj''. Można powiedzieć, że to nic nowego, jeśli chodzi o postacie grane przez Seagala, ale jednak…

Gdyby Seagal potraktował swoją postać (jak i cały serial ''Bez litości'') z przymrużeniem oka, całość byłaby bardziej przystępna i nabrałaby większego sensu. Zamiast tego, jego śmiertelna powaga ociera się niestety o granice absurdu bardziej niż w jakiejkolwiek dotychczasowej produkcji ze Stevenem. Bo oto, tenże Elijah, niczym wspomniany wcześniej Chuck Norris, w dwie minuty rozwiązuje sprawę, nad którą jego podwładni ślęczeli kilka dni. Mało tego, robi to nie wychodząc praktycznie zza swojego biurka. Kiedy już wychodzi w miasto, to tylko po to, aby np. bez dotykania ofiary, stwierdzić  kto, dlaczego i kiedy dokonał zabójstwa. Ciężkim truchtem potrafi dogonić przestępców, których nie dali rady schwytać jego niesamowicie sprawni i wysportowani ludzie biegnący sprintem. Sceny walk pokazane są w sposób chaotyczny. Złoczyńcy padają jak muchy od samego tylko dotknięcia wielkiego mistrza. Dodatkowo obowiązkowa stała się ''gadka umoralniająca'' przed każdym pojedynkiem, którą Bad Guy zawsze ciepliwie wysłuchuje zanim rozpocznie atak na Kane`a.  Szybki montaż, zbliżenia i ostra muzyka mają zadanie ukryć fakt, że Seagal już nie może wykonać bardziej skomplikowanych układów choreograficznych albo mu się po prostu nie chce. I taka jest cała grana przez niego postać, a aktor sprawia wrażenie bardzo leniwego gościa, który na planie pojawił się tylko  pod przymusem zarobienia kilku dodatkowych dolców. To, co naprawdę denerwuje i pokazuje brak szacunku Seagala do swoich fanów to nagminne wykorzystywanie dublera. O ile jeszcze korzystanie z ów dublera mogę zrozumieć w przypadku scen niebezpiecznych lub wymagających większego wysiłku fizycznego u aktora, który swoje najlepsze lata i kondycje ma już dawno za sobą, to o pomstę do nieba woła fakt, że Steven posiłkuje się zastępstwem tam, gdzie sytuacja tego absolutnie nie wymaga. Wnikliwy widz bez trudu zauważy, że podczas niemal KAŻDEJ sceny, w której nie widać twarzy Seagala (np. dialogi, w których siedzi tyłem do kamery), mamy do czynienia z dublerem. Robione jest to jednak bardzo nieudolnie i razi w oczy na przykład to , że dubler często ma nawet inna fryzurę niż gładko ''ulizany'' Kane. Pomijam już fakt, że jest on także dużo szczuplejszy niż leniwy gwiazdor.
Poziom gry pozostałej części ekipy też pozostawia wiele do życzenia. Ciemnoskóry aktor William ''Big Sleeps'' Stewart (kreujący postać Andre Masona) sprawia wrażenie ciągle niewyspanego i zmęczonego jegomościa, który podobnie jak Seagal na planie pojawił się pod przymusem, czym  udowadnia, że jego przydomek nie wziął się z niczego. Jego parnerka, ciemnowłosa Megan Ory (policjantka Juliet Saunders), irytuje i drażni swoim aroganckim sposobem bycia, przy czym każdy jej gest i każda kwestia brzmią i wyglądają sztucznie, niemal groteskowo. Pozostali członkowie grupy ze Seattle na tle wspomnianych wyżej aktorów wypadają niemal jak kandydaci do Oskara (co nie oznacza wcale, że pozostali tak wspaniale zagrali, po prostu wyżej wymieniona para prezentuje się tak bardzo źle). Zarówno Sarah Lind (filmowa Sarah Montgomery) jak i Warren Christie (Brett Radner) prezentują się poprawnie jako policjantka z ideałami i wiecznie nabuzowany testosteronem kobieciarz, sprawiając wrażenie (jako jednym z nielicznych w tym serialu), że im się po prostu chce tu być. Pomimo braku fajerwerków w ich grze, potrafią wzbudzać nieudawaną sympatię u widzów.

Zwiastun serialu trochę oszukuje widza, dając nadzieje na coś w rodzaju ''Nash Bridges'' połączone z ''Mroczną dzielnicą''. Na zwiastunie podobieństwa się jednak kończą a sam serial poprzez swoją rozwlekłą konstrukcje miejscami dłuży się niemiłosiernie. Jeden odcinek trwający prawie 90 minut to trochę za dużo jak na serial, którego główną zaletą powinna być wartka akcja. Może gdyby twórcy zdecydowali się na 45-minutowe odcinki, jak to zazwyczaj ma miejsce w przypadku seriali telewizyjnych, z jedną sprawą główną i pozostałymi wątkami pobocznymi w tle, wyglądałoby to wszystko lepiej.

Pomimo tych wszystkich wad i niedociągnięć, niniejsza produkcja i tak bryluje, jeśli chodzi o to, do czego Steven przyzwyczaił nas przez ostatnie lata. Jest to pierwszy serial w dorobku aktora, więc mam nadzieję, że wyciągnie on  wnioski i w przyszłości bardziej przyłoży się do swojej pracy, aby dać swoim fanom rozrywkę, na którą zasłużyli. W chwili obecnej kręcony jest drugi sezon i mam obawy, że jeśli Seagal w dalszym ciągu będzie upodabniał swoją postać do sławnego "Strażnika z Teksasu" pod względem moralizatorstwa,  wszechwiedzy i  wszechmocy jako nadczłowieka w służbie prawu, to już niedługo możemy doczekać się nowej mody na dowcipy. Tym razem nie będą to żarty o Chucku Norrisie ale o Stevenie Seagalu, który chyba już zresztą pogodził się z rolą nowego ''króla dowcipów'', gdyż w kilku scenach dumnie paradował z brodą... Brakowało mu tylko teksańskiego kapelusza.
1 10
Moja ocena serialu:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones