Recenzja serialu

Castlevania (2017)
Sam Deats
Dariusz Dunowski
Richard Armitage

No to co wreszcie z tą Castlevanią?

Magii brakuje literackiego uroku, zamiast tego – kto by pomyślał – przypomina żywcem wyciągnięty z gier komputerowych frazesowy schemat. W Europie pełnej wampirów przydałaby się odrobina mroku,
Można kwestionować (i powinno się) pozycję "Castlevanii" jako typowego anime, ponieważ za jego produkcję odpowiadają Amerykanie - głównie Frederator Studios ("Adventure Time", "Bravest Warriors") wraz z Powerhouse Animation Studios zamieszanym w dużą ilość animowanych tworów (pomagali przy m.in. "The Banner Saga", którą miałem przyjemność przejść w całości). Charakter kreski, jaki widzimy w serialu, nie oddaje stylu grafiki gier będących inspiracją Castlevanii – platformówki "Castlevania III: Dracula's Curse" oraz przygodowej gry akcji "Castlevania: Curse of Darkness", której oprawa już bardziej przypomina nowsze cuda z serii Final Fantasy czy innych jRPG. Grafika "Castlevanii", choć podobno czerpiąca bogato z właściwych japońskich anime, nieco bardziej przywodziła mi na myśl wspomnianą "The Banner Saga". A ta miała warstwę wizualną wprost bajeczną.



Dlaczego na wstępie tak obficie o kresce? Bo to najsilniejszy atut serialu. Wielu z Was przeglądających propozycje na Netfliksie mogło skusić się na niego właśnie ze względu na te cudne kolory. Choć uważam, że platforma oferuje ładniejsze dzieła (np. "Violet Evergarden", acz to kwestia gustu), to "Castlevania" ma się czym poszczycić jako kreskówka. To była fasada – teraz zapraszam do środka.

Historia opowiada losy Trevora Belmonta, ostatniego z wielkiego rodu pogromców potworów. Trevor, mniej więcej w momencie, gdy zmuszony jest wyciąć sobie drogę do przeżycia w rozjuszonym tłumie, czyni wyznanie, że jego credo sprowadza się do pięknego altruizmu ("robię to dla ludzi"). Choć z całą pewnością nie zna się na ideałach, jest trochę jak wiedźmin – trochę cyniczny, trochę outsider. Trochę lepszy od tego całego ciemnego pospólstwa. Jego towarzyszką wkrótce zostaje Sypha, uczona magiczka, której niewybredne poczucie humoru aż prosi się o zamknięcie w zrodzonym z internetu znaczeniu słowa "cringe". Oprócz nich śledzimy losy Vlada Draculi Ţepeş, króla wampirów. Ten, zapaławszy nagłą nienawiścią do gatunku ludzkiego, zwołuje piekielną radę wojenną, którą… kompletnie się nie interesuje; zamiast tego zasiada przy kominku i narzeka na starczy ból istnienia. Jego złowroga rada razem wzięta nie posiada miligrama charyzmy i przez całe odcinki nie potrafi skonstruować solidnego planu inwazji na Wołoszczyznę. Vlad ma syna Alucarda. Alucard (konstrukcja jego postaci to niemal czysty archetyp "Long-Haired Pretty Boy" pozbawiony jednak pewnej nonszalancji towarzyszącej takim postaciom w anime), pełen godności i wampirzej elegancji, byłby nawet ciekawą postacią, gdyby nie fakt, że tak jak cała reszta bohaterów posiada mentalność dogryzającego innym czternastolatka.


Świat przedstawiony, jeśli choćby trochę siedzicie w fantasy, nie zaskoczy Was niczym nowym. Ciekawym motywem są demoniczni kowale, choć ich rysy charakterologiczne są nieco zbyt banalne jak na mistrzów demonicznej magii (Hector jest dziecinnie naiwny, Isaac zdaje się nie rozumieć podstaw ludzkiego postrzegania). Magii brakuje literackiego uroku, zamiast tego – kto by pomyślał – przypomina żywcem wyciągnięty z gier komputerowych frazesowy schemat. W Europie pełnej wampirów przydałaby się odrobina mroku, prawda? Twórcy serialu doszli do wniosku, że na siłę powpychane do wypowiedzi przekleństwa czy groteskowe sceny ze strumieniami krwi i rozszarpywaniem ludzi wypełnią wystarczająco tę niszę. Akcja toczy się bardzo spokojnie. Przez większość czasu możecie drzemać z jednym okiem otwartym, a i tak pozostaniecie w siodle, czytając co drugą bądź co trzecią linijkę dialogów, które, z bólem serca muszę przyznać, są na poziomie zaawansowanego grafomana. Oglądanie kreskówki specjalnie dla ścieżki dźwiękowej raczej też nie jest pomysłem, na który ktoś mógł wpaść.


Aż nagle przychodzi trzeci sezon, w którym postaci jakby dorosły psychicznie o kilka lat, a świat stał się nieco bardziej paskudnym miejscem. Wypowiedzi postaci już niekoniecznie niosą ze sobą oklepane frazesy, a w klimacie chyba nawet czuć głębię. Co to – czyżby showrunner Adi Shankar wraz ze scenarzystą Warrenem Ellisem przypomnieli sobie, że serial tagowany jest poważnymi insygniami 18+? W zasadzie istnieje możliwość, że Netflix mógł tym dwóm polecić uniesienie linijki do góry, no bo, kochani, bez przesady. I teraz kwestia, którą być może powinienem umieścić na początku wywodu. Internet z jednej strony zalany jest licznymi pochlebstwami, a z drugiej głosami zawodu i krytyką odnośnie "Castlevanii". Podział ten wynika z oczekiwań – jeśli szukacie lekkiej rozrywki po ciężkim dniu umysłowej pracy, ta kreskówka może faktycznie być tym, co wieczorową porą wraz z tzw. browarkiem w dłoni stworzy całkiem urocze duo. Jeśli zaś jesteście poszukiwaczami nowych rozwiązań i białych kruków, "Castlevania" będzie starym knurem, przed którym upadła perła Waszego czasu i uwagi. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, nie każdy szuka ambitnych produkcji i jest to w pełni zrozumiałe.
1 10
Moja ocena serialu:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones