Recenzja serialu

Obsesja Eve (2018)
Jon East
Damon Thomas

I'm in love with the psycho

Serial jest również opowieścią o byciu "too gay to do your job", bo koniec końców stanowi barwny festiwal niekompetencji wszystkich swoich bohaterów, nad których profesjonalizmem bierze zwykle
Przede wszystkim jest "Killing Eve" thrillerem szpiegowskim. Potrafi być przy tym jednak również komedią charakterów, komediodramatem małżeńskim, wysokooktanowym kinem akcji czy po prostu serialem obyczajowym o znoju pracy w brytyjskich służbach wywiadowczych. Jest ponadto opowieścią o byciu "too gay to do your job", bo koniec końców stanowi barwny festiwal niekompetencji wszystkich swoich bohaterów, nad których profesjonalizmem bierze zwykle górę bardzo ludzka fascynacja wrogiem. Z tych rozmaitych konwencji serial nie tylko pełnymi garściami korzysta, ale i beztrosko wywraca je na lewą stronę. W efekcie znajdzie się tu miejsce zarówno na le Carré-owskie intrygi, jak i przeglądanie się w lustrze swoich antagonistów czy spektakularną rozpierduchę w ruskim więzieniu.
 
Najważniejsze są jednak bohaterki. Główna, tytułowa Eve (wymiatająca w sezonie nagród Sandra Oh), to lekko neurotyczna i mocno znudzona pracowniczka biurowa brytyjskich służb wywiadowczych MI5, znajdująca się znienacka i poniekąd przypadkiem w samym środku niebezpiecznej intrygi kryminalnej. Jej zadaniem jest wytropienie Villanelle (Jodie Comer), czyli zabójczyni pracującej na usługach międzynarodowej szajki. To postać, która wyznacza w długiej tradycji ekranowej psychopatii zupełnie nową jakość. Amplituda charakterologiczna i emocjonalna, na której się porusza, jest zaprawdę zuchwała. Nie brakuje jej zarówno zachodniego szyku eleganckiej femme fatale, co topornego uroku wschodniej dziołchy. Jej paryskie mieszkanie to mieszanka wyszukanych, najdroższych materiałów z tanim kiczem i bezguściem. Broń trzyma w szufladzie z tamponami, przyjemności ciała zaznaje zwykle w trójkącie, a dla rozrywki lubi od czasu do czasu upozorować własną śmierć. Aby osiągnąć swój cel, potrafi być zwierzęco zmysłowa i niebezpieczna, ale i dziecięco urocza i bezbronna, dzięki czemu wierzymy w to, że sprawnie umyka wszelkim podejrzeniom. Obie wypracowują na swoim punkcie obsesję, która wykoleja scenariusz ze wszystkich wytartych, tradycyjnych torów narracyjnych, do jakich przywykliśmy.
 
To wszystko, i o wiele więcej, to zasługa scenariusza Phoebe Waller-Bridge, która przeniosła na ekran serię nowel Luke'a Jenningsa "Codename: Villanelle". Jej bohaterowie są tak doskonale rozwinięci, że nawet postaci na drugim i trzecim planie (gdzie błyszczą aktorsko m.in. Fiona Shaw i Kim Bodnia) rzucają od czasu do czasu jakimś autoironicznym żartem, który perfekcyjnie koresponduje z ich dotychczasowymi poczynaniami. A przede wszystkim mają własne, często wielorybie problemy, które zazębiają je z pozostałymi bohaterami na skomplikowanej siatce serialowych relacji w ciekawy, rozgałęziony sposób. Rozmowy, jakie urządza sobie z kolejnymi ofiarami Villanelle, to komediowe złoto, którego paliwo stanowi jej bogate w suchary poczucie humoru. Nawet pozornie błaha scena krótkiej wieczornej rozmowy Eve z mężem w łóżku po całym dniu analizowania sceny zbrodni przybiera nieoczekiwany obrót, który mówi nam o samych bohaterach, ich pracy, osobowości i relacjach dużo więcej niż mogłyby nawet godziny materiału z terapii małżeńskiej. I jeszcze finał. Finał, który zostawia nas na łopatkach.
 
Zabieg oddania kobietom sterów tej historii niesamowicie odświeża starą, dobrą konwencję szpiegowską. Wszystkie przemocowe i seksualne gry mają tu szansę zaświecić nowym blaskiem. Serial zupełnie beztrosko podchodzi do płciowych klisz i inteligentnie wplata w narrację wątki feministyczne. Eve nie walczy tu z żadnym systemowym seksizmem. Jej mąż i szef to inteligentni, wspierający ją ludzie. Jej frustracja wiąże się raczej z tym, że jej życie i kariera ułożyły się zupełnie inaczej niż miała na to nadzieję. Zupełnie jak… u większości zwyczajnych ludzi? Tymczasem Villanelle używa swojej kobiecości, by zbliżyć się do innych nie w celu uwodzenia, ale… mordowania. Wzajemne przyciąganie bohaterek nie wynika tu z faktu funkcjonowania w męskim świecie niczym rodzynki w serniku, ale z wieloletniego poczucia zawodowego wypalenia (jakkolwiek groteskowo brzmi to w kontekście kariery Villanelle) i potrzeby wyzwania. A także wyczuwalnego gdzieś podskórnie podobieństwa. To coś, czego nie mamy okazji oglądać w telewizji zbyt często.
 
Najlepsze są w "Killing Eve" chyba te momenty, w których serial bawi się sam sobą, narracja zwalnia, wątki zostają jakby nienaturalnie wydłużone, a z ust bohaterów pada żartobliwy komentarz, który przenosi oglądaną sytuację na kolejny poziom absurdu lub w sam środek pościgu wplata życiową refleksję natury ogólnej, np. o tym, jak skutecznie można załatwiać swoje sprawy chamstwem. W przypadku prawie każdej innej produkcji byłoby to wadą. Tutaj jest apetyczną wisienką na torcie.
1 10
Moja ocena serialu:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones