Recenzja filmu

Lincz (2010)
Krzysztof Łukaszewicz
Leszek Lichota
Agnieszka Podsiadlik

Brakujące ogniwo

Nie mogąc wypracować autonomicznego języka, autor sięga po klisze estetyczne rodem z amerykańskich sensacyjniaków i to sprzed dwóch dekad.
Józef K., człowiek o wielu twarzach, zyskuje ich w "Linczu" jeszcze więcej. To zwykle szczere twarzyczki, a niekiedy gęby jak spuchnięte pięści. Mieleni w trybach machiny sądowniczej bohaterowie czekają na wyrok, który w ich przekonaniu w ogóle nie powinien zapaść. Tyle że polskie kino ma z Kafką niewiele wspólnego, więc na ekran przenosi tylko te historie, w których karę zawsze poprzedza wina. Wydarzyło się naprawdę: zastraszeni przez podstarzałego recydywistę mieszkańcy małej wsi Włodowo na Mazurach dokonali tytułowego linczu. Niedobry Zaranek bił, kradł i straszył. Miarka się przebrała.

Film uhonorowano głównym laurem na festiwalu debiutów w Koszalinie. I po raz kolejny jest to nagroda, która podaje w wątpliwość sens pracy kapituły. O ile jednak poprzednich zwycięzców, "Chaos" Xawerego Żuławskiego, "Środę, czwartek rano" Grzegorza Packa, a nawet, przy odrobinie wyrozumiałości, "Galerianki" Katarzyny Rosłaniec, można określić mianem filmów, o tyle w przypadku "Linczu" sprawa robi się skomplikowana. Utwór Krzysztofa Łukaszewicza to brakujące ogniwo pomiędzy kinem a telewizyjnym formatem w rodzaju "W11". Nie mogąc wypracować autonomicznego języka, autor sięga po klisze estetyczne rodem z amerykańskich sensacyjniaków i to sprzed dwóch dekad. Komu do myślenia nie da "wizja", czyli kręcone na zasadzie "zróbmy to jak Marcin Skorsizi" sceny brutalnych napaści, policyjnych interwencji i więziennych rozrywek, tego na trop naprowadzi fonia. Na ścieżce dźwiękowej znajdziemy chyba wszystko – od pompatycznych kompozycji przywodzących na myśl Hansa Zimmera, przez melancholijne impresje, kojarzące się z wczesnymi filmami Michaela Manna, po tradycyjnie polskie "smyki goryczy" i cherlawe, łkające pianino.

Niedługo obraz wejdzie do normalnej dystrybucji i będzie po zabawie. Zanim jednak oblepi się go w mediach "przeszywającymi zapisami zbrodni", "drapieżnym realizmem" i tym podobnymi farmazonami, warto zwrócić uwagę również na to, że to pięćset siedemdziesiąty czwarty utwór, w którym czarne jest czarne, białe – białe, pijane bije, a trzeźwe cierpliwie znosi razy. Wpisana w większość historii "z pierwszych stron gazet" ambiwalencja nie wybrzmiewa tu ani przez moment. Kryształowi wieśniacy grzęzną w bagnie, prokurator to nie wart funta kłaków dorobkiewicz, ospałe siły policyjne rekrutowane są z nieudaczników albo etosowców, którzy wcześniej czy później zapłacą za uczciwość, a idealistyczna pani adwokat nosi się szykownie i generalnie wie, o co toczy się gra. Gwiazdą wieczoru jest oczywiście brawurowo zagrany przez Wiesława Komasę zbir. Jego Zaranek to chyba największa klisza. Joker z "Mrocznego rycerza"? Jack Nicholson z "Czarownic z Eastwick"? Prawie. Demon na pół gwizdka, który nie pasuje do reszty filmu jeszcze bardziej niż Jarmuschowska z ducha scena, gdy zły przedstawiciel Systemu nie może odpalić papierosa. "Prawie" robi wielką różnicę.
1 10
Moja ocena:
4
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Tu nie ma Józefa K. Są winni, jest i przestępstwo. Problem zaczyna się w chwili, gdy widz uświadamia... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones