Recenzja filmu

Mroczny anioł (1990)
Craig R. Baxley
Dolph Lundgren
Brian Benben

Tytułów jest wiele, Lundgren tylko jeden

Gdy film znany jest pod zbyt dużą ilością tytułów, zazwyczaj okazuje się, że jest fatalny. Po prostu są ludzie pragnący, aby gniot zarobił dość pieniędzy, aby przynajmniej zwrócił się koszt jego
Gdy film znany jest pod zbyt dużą ilością tytułów, zazwyczaj okazuje się, że jest fatalny. Po prostu są ludzie pragnący, aby gniot zarobił dość pieniędzy, aby przynajmniej zwrócił się koszt jego produkcji. Kiedy wymarzony hit okazuje się klapą, można zmienić tytuł, zanim rozpocznie się jego dystrybucję na nowym obszarze - wtedy ofiary... przepraszam, oczywiście chciałem napisać "potencjalni widzowie", otóż tacy widzowie, nawet jeśli już wiedzą, że należy unikać, dajmy na to, "The Medieval Dead", to wciąż istnieje możliwość, że wydadzą kilka groszy, aby obejrzeć "Army of Darkness". "I Come in Peace", czyli "Dark Angel", czyli "Mroczny Anioł" - przy takim repertuarze tytułów (nawet jeśli ten ostatni wykorzystuję w tym kontekście nieco na siłę) miałem już pewność, dokąd to zmierza. Spodziewałem się jeszcze nazwiska Seagala albo Hulka Hogana - wtedy nawet nie musiałbym oglądać tego obrazu, aby wykształcić sobie na jego temat opinię. Zobaczyłem natomiast, że główną rolę gra Lundgren - szwedzki osiłek. Szwedów generalnie lubię (a Szwedki w szczególności, ale ich chyba w "Dark Angel" niestety nie ma), więc postanowiłem dać szansę "Przybywającemu w pokoju mrocznemu aniołowi". Najważniejsze napiszę na początku: mamy lata osiemdziesiąte. Owszem, film ujrzał światło dzienne w roku pańskim 1990, ale ludzie wtedy wciąż postrzegali świat jako miejsce, w którym słucha się Madonny, a najszybszym samochodem jest Ferrari F40. Więc rok 1990 to tak naprawdę wciąż lata osiemdziesiąte. A to oznacza pojazdy modelowane za pomocą żyletki, muzykę Jana Hammera, fryzury w stylu, jaki obecnie już tylko piłkarze uważają za wyglądający dobrze, a co najważniejsze - w latach osiemdziesiątych gliniarze byli po prostu świetni. Twardzi, honorowi, nieprzekupni, bystrzy i nie zajmowali się robotą papierkową, a przy tym te wszystkie cechy nie były wówczas jeszcze postrzegane jako tandetna klisza. A to dobrze, gdyż główny bohater właśnie jest policjantem. Tenże policjant najpierw nawala - podczas gdy miał ubezpieczać swojego partnera, zajmował się ratowaniem napadniętych sklepikarzy. Kiedy wrócił na swoją pozycję, okazało się, że w aparaturze podsłuchowej panuje absolutna cisza. Gdy wkracza do akcji, odkrywa pobojowisko i mnóstwo nieboszczyków. Może tylko wezwać grupę CSI i zachodzić w głowę, co tak właściwie zaszło. Widz jest w nieco dogodniejszej sytuacji. Wie na przykład, że partner Lundgrena, pracujący pod przykrywką jako handlarz narkotyków, został przez swoich interesantów zdemaskowany i zabity. Sprawa jednak jest o tyle ciekawa, że po egzekucji policjanta ktoś wymordował ostrym narzędziem obecnych na miejscu gangsterów, a następnie przywłaszczył sobie walizkę pełną białego proszku - a że ten proszek znajdował się w pobliżu bandziorów, raczej nie jest to mąka ani cukier puder. Ponadto widz, o ile nie patrzył akurat w inną stronę na samym początku filmu, wie, że ten wielki białowłosy facet, co to wymordował gangsterski spęd, jest ufoludkiem. I to wszystko, co zamierzam zdradzać na temat fabuły. Nie jest ona zbyt wyszukana i z pewnością nie grozi żadnym poważnym zwrotem akcji, ale jak na ten gatunek filmowy - jest naprawdę przyzwoita. I tu właśnie dochodzimy do mojego wstydliwego problemu: "Dark Angel" w gruncie rzeczy przypadł mi do gustu. Tak, występują w nim kulturyści i zapaśnicy. Owszem, wizerunek głównego bohatera jest tandetny i sztampowy. Rzeczywiście, jest w tym trochę nonsensu (np. całkowita bezkarność bohatera, strzelającego do ludzi, w tym oberagenta FBI, według swego widzimisię). Tak, jest obowiązkowa, gratisowa scena, w której Lundgren występuje topless i prezentuje szwedzką muskulaturę, zapewne zdobytą na nieustających próbach wyrywania łosia, zaklinowanego między zderzakiem i chłodnicą Volvo. Przyznaję, wątek sci-fi jest potraktowany po macoszemu. Zgadza się, ostatnie zdanie w filmie wypowiedziane przez Lundgrena jest koszmarnie przewidywalne. A jednak... Krępująca prawda jest taka, że mimo tego dobrze bawiłem się, oglądając ten film. Spodobało mi się przede wszystkim to, że najwyraźniej w latach osiemdziesiątych ktoś oznajmił: "zróbmy film o gliniarzu, ścigającym gangsterów parających się narkobiznesem". Nic o ekranizowaniu komiksu albo gry komputerowej, nic o filmie osadzonym w świecie stworzonym na potrzeby linii zabawek. Nic o robieniu remake'u. Nawet nic o ekranizacji książki dla nastolatek. Po prostu gliniarz, narkotykowi przestępcy i słuszna zemsta. A potem ktoś inny potrafił powiedzieć: "OK, ale to za mało. Dodajmy kosmitów i wymyślmy jakąś nową broń, coś, czego nie było w żadnym innym filmie". Najprawdopodobniej ten ktoś akurat w tym momencie obracał w dłoniach płytę kompaktową z przebojami Phila Collinsa albo Ricka Astleya. Gdyby w obecnych czasach filmowiec przyszedł z takim pomysłem do wytwórni, zostałby wyśmiany, a następnie jakiś facet w białych spodniach wręczyłby mu teczkę pełną komiksów, które - po przeprowadzeniu w internetowych badań opinii publicznej - zostały uznane za kultowe. I zamiast filmu akcji opartego na interesującym pomyśle, powstałby obraz o kolejnym żałosnym, biegającym po mieście w kolorowych rajtuzach superbohaterze. Bez wątpienia widzowie właśnie tego pragną, jeśli wziąć pod uwagę notowania boxoffice'owe. A jeśli ktoś ma ochotę zobaczyć film, nie będący nachalną kalką znanej już historii - cóż, niech szuka wśród tego, co powstało w latach osiemdziesiątych. Z rokiem 1990 włącznie.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Mroczny anioł" Craiga R. Baxleya, choć wydany został w styczniu 1990, jest dzieckiem poprzedzającej ten... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones