Recenzja filmu

007 Quantum of Solace (2008)
Marc Forster
Daniel Craig
Olga Kurylenko

Za mało Bonda w Bondzie

W życiu każdego człowieka nadchodzi moment, kiedy nagle zadaje sobie filozoficzną pytanie: "Co ja tu w ogóle robię?". Taką oto wątpliwość miałem w kinie, oglądając nowe przygody Bonda w filmie
W życiu każdego człowieka nadchodzi moment, kiedy nagle zadaje sobie filozoficzną pytanie: "Co ja tu w ogóle robię?". Taką oto wątpliwość miałem w kinie, oglądając nowe przygody Bonda w filmie Marca Forstera "Quantum of Solace".

"My name is Bond. James Bond…" – któż nie zna tego osławionego cytatu. Nie da się zaprzeczyć, Agent 007 to postać kultowa. Ma fanów na całym świecie, a jego nazwisko jest na ustach wszystkich od 40 lat. Chodzenie do kina na Bonda stało się jak czekanie w korkach lub narzekanie na rząd – doświadcza go każdy, niezależnie od wieku, płci lub narodowości. I właśnie w kinie dotarło do mnie, jak bezczelnie i skutecznie bohatera zaczęto niszczyć. Każda seria w końcu upada. "Rambo", "Balboa", "Szklana pułapka", "Indiana Jones" to przykłady, że czasem warto dać już sobie spokój, a nowy Bond to tylko potwierdza.
Olga Kurylenko
Na starcie powiem, że bez zapoznania się z "Casino Royale" nie powinno się zaczynać oglądać "Quantum…", gdyż jest to jego niemalże bezpośrednia kontynuacja. James (niewydarzony Daniel Craig, o którym opowiem później), nie może pogodzić się ze zdradą i stratą Vesper. Wybiera się od tak na osobistą krucjatę. Film zaczyna się od przesłuchania przez Bonda i M (Judi Dench) pana White (Jesper Christensen), który ujawnia, iż organizacja stojąca za szantażowaniem Vesper ma teraz na celu opanowanie globalnej gospodarki (pomysłowe, nie?). 007 wyrusza na Haiti, gdzie trafia na trop bandytów, a przy okazji poznaje uroczą Camille, graną przez Olgę Kurylenko. I wtedy całą fabuła się komplikuje. Jest to jeden z wyraźniejszych minusów obrazu.

Akcja wcześniejszych filmów o agencie była bardzo prosta. O ile "Casino Royale" można uznać za dość przejrzyste i jasne, nowy film – niekoniecznie. Tu wątek tworzy wątek, co zwyczajnie utrudnia odbiór filmu. W kilku momentach sam musiałem się zastanowić, kim jest facet, z którym James akurat rozmawia. Zwyczajnie nie widzę sensu, by w jednym filmie znajdowała się fabuła, która (oczywiście przy dobrym scenariuszu) spokojnie mogłaby zostać rozłożona na trzy części.

Ludzi można podzielić na cztery części: tych, którzy wolą stare filmy o Jamesie i za prawdziwego Bonda uznają Connery'ego lub Moore'a, tych, którzy prawdziwego 007 odnaleźli dopiero w Craigu, i tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z agentem. Zdecydowanie należę do pierwszej grupy (dla mnie prawdziwy Bond to będzie zawsze Sean Connery), więc nowy 007 to kompletny niewypał.

Po Szkocie, Angliku, Australijczyku, Angliku i Walijczyku przyszedł czas na Brytyjczyka, który zrobił karierę w Ameryce. I to już nie jest Bond, który, gdy staje twarzą w twarz z przeciwnikiem, opowie kawał i zamówi martini.
George Lazenby
Craig grał dotychczas w bardzo dobrych filmach, lecz niekoniecznie główne postaci. Po drugoplanowych rolach w "Drodze do zatracenia", "Elizabeth" lub "Monachium" aktor postanowił zastosować metodę Judasza, czyli dla kasy dać się zaszufladkować. Oczywiście, mogłaby się zdążyć sytuacja, że aktor nie będzie utożsamiany z tą jedną postacią, choć wątpię, by tak się stało. Craig powinien raczej poszukać roli w serialu rodem z "Dr House'a", gdzie zapuściłby patriarchalną brodę i stroił miny, która mówi "wszystko mi jedno". Ale jak widać, aktor jest ambitny i postanowił wejść na duży ekran. Już od początku obsadzenie go było kontrowersyjne, szczególnie ze względu na warunki fizyczne (niski blondyn) i założono nawet stronę www.craigisntbond.com. Myślę, że aktor nie poradził sobie z presją, wypadając gorzej niż improwizujący ciągle Lazenby. W "Casino Royale" coś z siebie wykrzesał, ale oglądając go w nowym filmie, miałem wrażenie, że połknął kij, a śledząc każdą następną scenę, zastawiałem się "Czy tej miny już pan Daniel nam przypadkiem nie zaprezentował?". Jedyne, o co mogę się modlić, to szybka i bezbolesna zmiana odtwórcy agenta. Jedyna, co może być intrygujące to to, iż James jest przedstawiony jako zabójca, który nie zawaha się pociągnąć za spust.

W roli Bonda najlepiej widziałbym Clive'a Owena, także przymierzanego do roli 007. Pasowałby idealnie, poza tym jest dobrym i doświadczonym aktorem (nominacja do Oskara i Złoty Glob na koncie!). Kto wie, może i na niego przyjdzie czas?

Kolejną rzeczą trudną do przeoczenia jest to, że nowe Bondy to zwyczajnie przerost formy nad treścią. To, co szokowało widzów w starych filmach, a ciekawiło w "Casino Royale", tu nudziło. I nie chodzi tylko o efekty, ale o wszystkie szczegóły. Gdzie powoli rozwijająca się akcja? Gdzie kultowe zwroty i zachowania głównego bohatera? Gdzie Q? Gdzie gadżety? Gdzie martini? I gdzie Bond (oglądając film, miałem wrażenie, że jest go zdecydowanie za mało)?

Niektórym może się podobać nowatorskie chwyty, jak na przykład kamera "z ręki". Nie mnie. Najbardziej denerwujące są niby-śmieszne dialogi wzięte rodem z "Przekrętu" oraz to, że film zdaje się być robiony na zasadzie "jest już późno, panowie, jutro musimy wyświetlić film, a scenarzyści nie mają humoru, więc czemu by nie tak nie dać dwa razy więcej efektów specjalnych, w końcu mamy od tego specjalistów."

Nie wiem, co Forster chciał osiągnąć. Naprawdę umie kręcić filmy, co pokazał produkcjami "Czekając na wyrok" lub "Marzyciel". Usprawiedliwia go to, iż nie kręcił poprzedniej części, więc zapewne musiał "trzymać fason", dlatego "Quantum…" uznam za wypadek przy pracy.

Na pewno atutem obrazu są, naprawdę genialne, efekty specjalne, ale czy filmy sensacyjne zawsze muszą się tym bronić? Rozumiem, są fani obrazów typu "Transformers", w których połowa filmu to komputerowe, ale to nie jest piaskownica, tylko James Bond! Główna rola to James Bond, a nie James Bond i wytwory wyobraźni speców od efektów specjalnych.

Nie rozumiem jeszcze jednego, mianowicie tytułu. "Quantum of Solace" znaczy w luźnym tłumaczeniu "Koszt pocieszenia" i czy nie można było wyświetlić go pod tym lub innym tytułem, byleby tylko rozluźnić krawat zwany również atmosferą?

Jednak jedno trzeba przyznać; filmy z serii James Bond zawsze będą przynosić zyski. Ludzie zawsze będą chodzić do kina, jedni, bo podoba im się nowy 007, drudzy, bo może w końcu pojawi się coś przyzwoitego.

Jednym słowem "Quantum of Solace" to dość nieudana próba. Film przypomina teraz bardziej przygody Jasona Bourne’a niż Bonda granego choćby przez Brosnan. No cóż… "Życie jest jak poker, ma element ryzyka. Nie powinien być unikany, nie powinien być odtrącany", jak powiadał Edward Norton.

Warto obejrzeć, by wyrobić swoje własne zdanie.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Seria filmów o Bondzie przez jakieś czterdzieści lat przechodziła kolejne faceliftingi, usiłując... czytaj więcej
Nie od dziś wiadomo, że „007 Quantum of Solace” był jednym z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku.... czytaj więcej
To ważny film dla Bondowskiej serii. "Quantum of Solace" jest pierwszym obrazem o przygodach... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones