Nadzieja matką głupców, mawiają jedni. Czasem jednak tylko na niej można polegać, wtórują im drudzy. W podobny konflikt zaangażowano także mieszkańców Metropolis, do którego przed laty trafił
użytkownik Filmwebu
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
Facebook
X
Udostępnij
Skopiuj link
Bądź na bieżąco
Nadzieja matką głupców, mawiają jedni. Czasem jednak tylko na niej można polegać, wtórują im drudzy.
W podobny konflikt zaangażowano także mieszkańców Metropolis, do którego przed laty trafił obywatel alternatywnej względem Ziemi rzeczywistości we wszechświecie, by teraz, jako Superman, nieść im pomoc – tym bardziej że ów konflikt z jego właśnie powodu. Człowiek ze stali będzie więc bronił planety zastępczej przed złem tej rodzimej bez względu na wszystko.
Clark Kent znów ma ręce pełne roboty. Do uniwersum protoplasty superbohaterów w niebieskim kostiumie i powiewającej czerwonej pelerynie przenosi nas tym razem Zack Snyder. Tyle że robi to nachalnie i bezpardonowo. I mimo że Amerykanin nie szafuje sobie właściwą komiksową stylistyką à la"300" czy "Sucker Punch", jego najnowszy obraz i bez tego emanuje przesadą. Obiecujący początek świeżej odsłony przygód herosa z efektowną "S" na piersi rodzi nadzieję (niebezpodstawną zresztą wobec symboliki logotypu) na równie udane rozwinięcie oraz zwieńczenie opowiadania, lecz w miarę postępu narracji owa nadzieja truchleje, przeobrażając pretendującą do miana redefiniującej postać bohatera fabułę w tyleż ładną, co niepoważną bajkę o sile dobra i detronizacji zła, która wbrew – zdaje się – założeniu, miast skłonić do konstruktywnej refleksji, każe raczej spojrzeć na jego historię z pobłażliwym przymrużeniem oka.
A wszystko za sprawą niekończącej się nawały wybuchów i przyprawiających o autentyczny ból głowy międzyplanetarnych rozrób, które swym rozpasaniem dystansują nawet te w wykonaniu szalejących Transformerów z "Dark of the Moon". Coś, co miało imponować nowatorską treścią, po raz wtóry zawieruszyło się pośród pompatyczności formy, która dławi wszelkie próby poszukiwania. Honor "Człowieka ze stali" ratują szczęśliwie generał i kompozytor. Ten pierwszy, choć diabeł wcielony, pokazał plastykę, która z czasem powinna święcić wszelkie "pierwszoplanowe" triumfy. Nasiąknięty burzycielskimi ideałami Zod to bowiem najintensywniejsza, jak dotąd, kreacja Michaela Shannona, który postać wroga numer jeden tytułowej persony przesycił barwami magnetyzującej furii i nieznoszącego sprzeciwu dyktatu, niełatwymi do wyłuszczenia zwłaszcza w scenografii science fiction. Hans Zimmer z kolei napisał ilustrację, która – jak chyba wszystkie jej poprzedniczki – udźwiękawia filmowy świat perfekcyjnie korelującą z obrazem melodią, nadając jej jednocześnie właściwego dla gatunku dynamizmu.
"Człowiekowi ze stali" przyświecał szczytny cel, by z niezniszczalnego Supermana uczynić też zagubionego, cierpiącego niedolę człowieka, który, wetknięty w nieswoją czasoprzestrzeń, poszukuje tożsamości, istoty zdolnej do wyzbycia się nadludzkich cech za cenę człowieczeństwa właśnie i wartości, jakie ono ze sobą niesie. Niestety, pojedyncze klisze, z wdziękiem tłumaczące złożoną osobowość Kal-Ela i toczące go rozterki, przyćmiła gruba warstwa ostentacyjnego wizualnego sztafażu, który skutecznie odwraca od nich uwagę. A przecież złoty motyl na huśtawce świecił tak pięknie! Jak nadzieja.