Felieton

FELIETON: Ściemniacz z Winnipeg

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/FELIETON%3A+%C5%9Aciemniacz+z+Winnipeg-54872
Najbardziej lubimy sprawdzone pomysły. "Moje Winnipeg" Guya Maddina to miks doskonale znanych konceptów formalnych, które zawsze mogą liczyć na przychylność otwartych na "nowe horyzonty" krytyków.

Premiera "Mojego Winnipeg" to dobry pretekst do zastanawiania się nad pewną stałą cechą polskiej krytyki: nie tylko filmowej. Myślimy stadem. Skoro usłyszeliśmy, i to wiele razy, że niejaki Guy Maddin jest filmowym bożyszczem, że poświęca mu się u nas książki i retrospektywy, nie ma jeszcze imprez folklorystycznych i biesiadnych na jego cześć, ale to pewnie tylko kwestia czasu, jakoś nie wypada mieć zdania przeciwnego. Oczywiście, myślenie w liczbie mnogiej jest wygodniejsze, na pewno bezpieczniejsze i bardziej komfortowe. Nikogo nie urazimy, nie doczekamy się chamskich komentów pod naszym nazwiskiem w necie, ale czy naprawdę w tej zabawie chodzi o to, żeby się nie narażać?

Nie wolno okłamywać. Siebie i czytelników. Dlatego nie wymagam zmiany gustów od szczerze zachwyconych koleżanek i kolegów, którym twórczość rzeczonego Maddina podoba się naprawdę i są w stanie dostrzec w filmach  Kanadyjczyka rozmaite ekstraordynarności, powiązania biblijne i filozoficzne. Jednak, po przejrzeniu co najmniej kilkudziesięciu entuzjastycznych recenzji "Mojego Winnipeg", poczułem przede wszystkim fałsz. Za słodko zrobiło się w tym ulu. Trochę farsowo.

Fenomen Maddina w Polsce mówi bowiem wiele o naszych czasach. O strachu przed własnym gustem, który byłby niepodległy wobec naiwnych mód i nowomód, utytłanych w wymarzonym, post-postmodernistycznym gulaszu dawno przeterminowanym i lekko już zaśmierdłym. W "Moim Winnipeg" bohater, alter ego reżysera, wsiada do pociągu bylejakiego i rusza w nieznane. Ale od Winnipeg nie ma ucieczki. Dlatego narrator, ględząc wciąż trzy po trzy, przywołuje z offu obraz freudowskiej, okrutno-czułej mateczki, która pachnie salonem kosmetycznym, widzi basenik, zziębnięte konie albo herosów sportu. Gulasz z Winnipeg. Nie do strawienia.

To, że Guy Maddin poza Polską (i Kanadą) nie jest ani szczególnie ceniony, ani znany, nie wynika wcale z wyjątkowości i finezji gustu Polaków, tylko z założonego wmówienia, w ramach którego Maddin zyskał u nas status wyjątkowości. To pozycja o tyle niesprawiedliwa, że w przeciwieństwie do wielu innych, mniej lub bardziej sezonowych pupili polskiej krytyki filmowej (regularni widzowie raczej w tych ekstazach nie partycypują) w rodzaju Hala Hartleya, Terence'a Daviesa czy Kim Ki-Duka, którzy przy wszystkich kontrowersjach są po prostu wyjątkowymi artystami, Guy Maddin to tylko ściemniacz.

Do znudzenia czytam o tym, że reżyser kocha prozę Brunona Schulza, czyli w podtekście kocha cały nasz kraj. Chętnie go teraz zaadoptujemy i podamy świeżą pierś do ssania?

Strategia Maddina jest prosta. Ze skarbnicy historii kina, wybiera to, co najbardziej oryginalne lub frymuśne. Zestawia sceny z kina niemego z ekspresjonizmem niemieckim lub z sowieckimi agitkami, wzbogaca to wszystko o psychoanalizę (przypominam, że Freud był ostatnio na topie jakieś trzydzieści lat temu!), psychodelię i campowe dowcipy, wkłada w kadry mamusię i tatusia oraz swoje ukochane miasto, axis mundi, Winnipeg w kanadyjskiej prowincji Manitoba. Ale to wszystko już było! Żeby nie szukać daleko, naprawdę o wiele bliżej mi do Radomska Różewicza, Wielopola Kantora czy Krzeszowic Barańskiego, niż do Winnipeg Guya Maddina...

Filmy Maddina to tylko szkice, przypominające dopiero pierwsze wersje, absolutnie marginesowe z punktu widzenia sztuki filmowej. W wymiarze estetycznym jego kino jest ekwiwalentem literatury, wzbogacanej o mocne, autobiograficzne wtręty, wizyjne sceny, obsesyjne motywy – na przykład rybi tłuszcz – ekwiwalent żelu do włosów – w "Opowieściach ze szpitala Gimli" (1988), tęsknotę za Rosją z czasów pierwszej wojny światowej ("Archangielsk" – 1990), niezborną malarską stylizację ("Ostrożnie" – 1992), motyw oparów salonu kosmetycznego należącego do mamy Guya albo tragiczną samobójczą śmierć brata reżysera, Camerona, wreszcie mityczny niemal stadion hokejowy ("Tchórze przyklękają" – 2003, "Moje Winnipeg").

Być może ten naiwny, mało oryginalny twórca, podrabiający raz styl Lyncha, innym razem Wellesa, nie wzbudziłby we mnie żadnych większych emocji – w końcu rozmaitych epigonów i hochsztaplerów ci u nas dostatek – gdyby nie zbiorowa filmoznawcza egzaltacja na jego punkcie. Skąd się wzięła, czemu służy? Aż strach pomyśleć, że chodzi o zwykłą głupotę.

"Kicz jest imitowaniem wzruszenia, grzebaniem przy podstawowym pierwotnym afekcie i ubieraniem go w treści, które są za ciasne" – pisała Olga Tokarczuk w "Ostatnich historiach". Trudno o lepszą definicję twórczości Maddina. Oglądając, z bólem na d..., "Moje Winnipeg": wszak to propozycja nie tylko nabzdyczona, ale także wyjątkowa nudna, zatęskniłem za kinem Dereka Jarmana. Znamienne, że pośród długiej listy wpływów, na które ochoczo przywołuje Maddin w wywiadach, akurat nazwisko Jarmana nie pada, tymczasem nie trzeba wcale posiadać detektywistycznych umiejętności, żeby zrozumieć, że słabość Maddina wynika poniekąd z niepodległej siły kina Jarmana. Diabeł tkwi w szczegółach. Matryca wydaje się podobna, niekiedy jest wręcz analogiczna. Twórczość Maddina – od moim zdaniem jego najlepszego filmu "Ostrożnie", poprzez "Piętno na umyśle" czy "Moje Winnipeg", zasadza się na sprawdzonym koncepcie Dereka Jarmana, który korzystając z filmowych, video-artowych puzzli, umiejętnie przetwarzał swoje dzieciństwo, osobność, miejsce urodzenia i dorastania, traumy i inwersje. O ile jednak, oglądając radykalne dzieła Jarmana, nawet przez chwilę nie miałem wrażenia podróby, o tyle czarno-biały świat kolorowego, wesołego misia – Guya Maddina, jest propozycją od początku do końca wykoncypowaną. Dla publiczności festiwalowej, dla własnego ego. I, jak się zdaje, dla polskich recenzentów.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones