Relacja

29. WFF: Historia pewnego nadużycia, piękne obrazki z Maroka i krwawa Wanda

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/29.+WFF%3A+Historia+pewnego+nadu%C5%BCycia%2C+pi%C4%99kne+obrazki+z+Maroka+i+krwawa+Wanda-99738
Choćby się paliło i trzęsła się ziemia, my codziennie będziemy Wam dostarczać świeże recenzje z trwającego właśnie w stolicy 29. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Wczoraj nasi redakcyjni koledzy obejrzeli kilka ciekawych filmów. Między innymi oparte na prawdziwej historii dobrowolnie wykorzystanej przez pewnego przestępcę Catherine Breillat pt. "Nadużycie słabości", bajkowy obrazek z Maroka – "Opuścić Marrakesz" oraz najnowszy film Pawła Pawlikowskiego pt. "Ida".


"Nadużycie słabości"

"Anatomia słabości" (recenzja filmu "Nadużycie słabości")

W 2004 roku Catherine Breillat doznała udaru, który sparaliżował połowę jej ciała. W 2007 spotkała Christopha Rocancourta. Mężczyzna – już wówczas cieszący się opinią przestępcy – miał zagrać w jej filmie, a ostatecznie wyłudził od reżyserki 678 tysięcy euro. Planowany film nie powstał zresztą do dziś. Tytułowe "nadużycie słabości" nawiązuje do terminu z francuskiego prawodawstwa, który był podstawą oskarżeń, jakie wysunęła Breillat pod adresem Rocancourta. W "Nadużyciu słabości" autorka dokonuje podobnego aktu – tym razem autonadużycia – relacjonując swoją chwilę słabości. Teraz ona sama – za przykładem oszusta – wykorzystuje własną niedyspozycję, przekuwając ten proces w wypowiedź artystyczną.

Ale choć film żeruje na autobiograficznym mięchu, to nie obnosi się ze swoim kontekstem. Kto nie zna anegdoty o Rocancourcie, ten nie dowie się z samego seansu, że przedstawione tu wydarzenia zainspirowane zostały przeżyciami Breillat. Grana przez Isabelle Huppert bohaterka nazywa się Maud Schoenberg, jest francuską reżyserką i pisarką, znaną z podejmowania kontrowersyjnych tematów. Paralele z wizerunkiem autorki są więc bardziej niż oczywiste. Fabuła też z grubsza powtarza perypetie Breillat. Po udarze kobieta zabiera się do realizacji kolejnego filmu. Zafascynowana podpatrzonym w telewizji byłym kryminalistą, obecnie celebrytą, Vilko Piranem (Kool Shen), nawiązuje z nim kontakt i oferuje mu rolę. Staje się to początkiem niejednoznacznej, autodestrukcyjnej relacji między nimi.



Zabieg zmiany personaliów bohaterki przy jednoczesnym zachowaniu zbieżności z faktami podpowiada nam, co stara się osiągnąć Breillat. To nie tyle spowiedź autorki czy publiczne wypruwanie sobie żył, co próba zrozumienia doświadczenia, które – choć osobiste – pozostaje wciąż obce. W finale filmu Maud wyznaje: "To byłam ja, ale nie ja". Odtwarzając swoje przeżycia, inscenizując je jako historię fikcyjnej bohaterki, reżyserka tylko zwiększa ten dystans, jeszcze bardziej odcina się od zagadkowego przeżycia. Przygląda mu się od zewnątrz z nadzieją na zrozumienie. Znajomość kontekstu biograficznego jest tu dla widza o tyle ważna, że zachowanie Maud jest całkowicie nielogiczne, alienujące. Oglądając "Nadużycie słabości" zrównujemy się bowiem w bezsilności z samą autorką, która czuje się jak przedmiot – a nie podmiot – własnego doświadczenia.
 
Być może dlatego niepracująca zazwyczaj z gwiazdami Breillat zdecydowała się obsadzić w roli głównej Huppert. Maud to niezwykle ambiwalentna postać, wymagająca nie lada talentu do uwiarygodnienia swoich idiosynkrazji i ekscentryzmów. Huppert z poświęceniem odtwarza na ekranie paroksyzmy wykoślawionego przez udar ciała bohaterki, ale – co istotniejsze – uczłowiecza figurę wyniosłej, dumnej, niedostępnej artystki. W otwierającej film scenie leżąca nago w pościeli Maud zestawiona jest z wiszącym na ścianie aktem: gdy bohaterką niespodziewanie wstrząsa atak, Breillat niemal szyderczo wydobywa kontrast między ideałem malowidła a ułomnością rzeczywistej ludzkiej figury. Choć kilkakrotnie obserwujemy bohaterkę w chwilach słabości (na przykład w bolesnej scenie ćwiczenia uśmiechu), nigdy nie mamy jednak wrażenia, że patrzymy na ofiarę. Huppert przychodzi tu z odsieczą dla widza, w którego oczach Maud wydać się może nieludzka.  

Enigmą jest nie tylko bohaterka, ale i jej związek z Vilko.

Resztę recenzji Jakuba Popieleckiego znajdziecie TUTAJ.


"Jak wakacje, to tylko w Maroku" (recenzja filmu "Opuścić Marrakesz")

Witajcie w Maroku. To kraj pięknych widoków i wspaniałej pogody. Tu przyjaźni geje pokażą barwną stronę miejskiego życia. Tu prostytutka o złotym sercu i pragmatycznym podejściu do życia pchnie zagubionego turystę w ramiona przygody. Tu ulicznicy podzielą się radością i nie skroją nawet najbardziej naiwnego obcokrajowca. Tu każdy zaoferuje smakowitą potrawkę z kurczaka. A jak się będzie miało szczęście, to może trafi się okazja, by poszusować po złocistych diunach.



"Opuścić Marrakesz" to jeden z tych filmów, które łatwo dają się lubić. Bo też jak tu nie zakochać w fantastycznie egzotycznych plenerach, które zaludniają przyjaźnie nastawieni tubylcy. Obraz Caroline Link spokojnie mógłby się znaleźć w katalogu każdego biura podróży. Sprzedaje bowiem piękną baśń udającą rzeczywistość, czyli to, co kocha każdy turysta. Naszym przewodnikiem po Maroku jest 17-letni Ben, który przyjechał spędzić wakacje z rzadko widywanym ojcem. Chłopak nie do końca jest zadowolony z faktu, że musi przebywać z rodzicem, który z kolei wcale nie jest na urlopie, lecz w trakcie objazdu kraju z teatralnym przedstawieniem. Ben szybko znajduje inne atrakcje, które zaprowadzą go daleko poza mury luksusowego hotelu.

Gatunkowo "Opuścić Marrakesz" przypomina sklep z turystycznymi pamiątkami: każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jest to film o dorastaniu i odkrywaniu, że prosty podział na dobro i zło w świecie nie istnieje. Jest to także film drogi, w którym fizyczna podróż, jaką odbywa Ben, jest metaforą jego przemiany wewnętrznej. Znajdziemy tu też romans i akcję oraz przypowieść o skomplikowanych relacjach rodziców ze swoimi dziećmi. Jak widać, reżyserka nie oszczędzała się i wrzuciła do swojego dzieła wszystko, co tylko mogła. Cieszyć się można z tego, że nie upadła pod ciężarem. O dziwo, "Opuścić Marrakesz" ma lekką i przyjazną widzowi narrację. Seans upłynie więc w miłej atmosferze. Niestety brakuje filmowi wyrazistości, tego nieuchwytnego "czegoś" gwarantującego trwanie w pamięci widza. Najlepiej zapamiętuje się chyba główny temat muzyczny, który jest naprawdę całkiem niezły. Niestety twórcy zbyt często sięgają po niego, przez co przestaje robić wrażenie, a zaczyna irytować.

Resztę recenzji Marcina Pietrzyka znajdziecie TUTAJ.

"Krwawa Wanda na tropie" (recenzja filmu "Ida")

Są w "Idzie" sceny, które ocierają się o geniusz, i są takie, od których bolą oczy. Są postaci z krwi i kości oraz figury rodem z czytanki poglądowej. Są dialogi zaskakujące nieoczywistym rytmem, symboliczną wagą i subtelnością, są też takie, które nie powinny przejść przez gardło nikomu, kto spędził w Polsce dłużej niż godzinę. W zasadzie cały film zbudowany jest na przedziwnych stylistycznych kontrastach – zmianach tonu i nastroju, które albo wynikają ze świadomie przyjętej strategii artystycznej, albo świadczą o jej braku.



Na etapie pomysłu pachniało samobójstwem. Oto bowiem dostajemy film o sacrum i profanum z wielką historią w tle, o spotkaniu świętej z nieświętą, wychowanej w klasztorze młodej dziewczyny (Agata Trzebuchowska) z jej ciotką, stalinowską sędziną (Agata Kulesza). Ta pierwsza zostaje wysłana przez siostrę przełożoną do swojej jedynej żyjącej krewnej i odkrywa prawdę o żydowskim pochodzeniu oraz utraconym nazwisku – to ona jest tytułową Idą Lebenstein. Ta druga zabiera przyszłą zakonnicę do rodzinnej wsi, by za pomocą próśb i gróźb dociec przyczyn śmierci oraz miejsca pochówku rodziny Idy. Ciotuchna odpala papierosa od papierosa, rzuca sarkastyczne teksty, wspomina czasy, gdy jako "Krwawa Wanda" skazywała na śmierć wrogów ludu, i wyszarpuje prawdę z gardeł kolejnych wieśniaków. Pokorna Ida ukrywa ciało pod habitem, modli się za duszę rozwiązłej towarzyszki, a gdy ta szykuje się do kolejnej cynicznej salwy, nadstawia drugi policzek. Do czasu? 

Pachnie to wszystko banałem, a jednak Pawlikowski znajduje sposób, by jakoś odcedzić gęsty, fabularny muł. Fantastycznie inscenizuje sceny światopoglądowych przepychanek bohaterek, nie pracuje nad nimi retorycznym kilofem, jest uważny i skupiony. Także filmowa intryga nie jest u niego przestrzenią jakichś niezdrowych pretensji. Jej rozwiązanie przywodzi na myśl raczej wstrząsający finał "Miejsca urodzenia" Pawła Łozińskiego aniżeli rozbuchaną metaforę z "Pokłosia" Władysława Pasikowskiego. Nie ma u Pawlikowskiego kolekcji trupów w szafie, nie ma spisku kleryków i uwikłanego w brudne sprawki komendanta policji, nie ma pustelniczki Danuty Szaflarskiej wyłaniającej się z lasu z prawdą na ustach. Są zwyczajni ludzie o poplątanych życiorysach i niewybaczalnych grzechach na sumieniu. I – podobnie jak w najlepszych filmach szkoły polskiej – kamera wydaje się im nieco życzliwsza, pozostawia więcej przestrzeni, pozwala przemówić mimice, językowi ciała. Cały utwór wygląda zresztą, jakby tej szkoły polskiej był pogrobowcem. Momentami przypomina wręcz kino eksploatacji uszyte na rozmiar historyka filmu. W pracy debiutującego operatora Łukasza Żala widać inspiracje klasyką w rodzaju "Niewinnych czarodziei", "Pociągu" czy "Matki Joanny od Aniołów", są nawet podobnie zakomponowane kadry i chwyty montażowe.



Wszystko to oczywiście bardzo ładne, wycyzelowane, chociaż miejscami trudno powiedzieć, czemu służy. Najgorzej wypadają w "Idzie" sceny, w których symbole zamieniają się w puste ornamenty. Przyjęta poetyka jest idealna, aby pokazać spowitych papierosowym dymem, pięknych i młodych muzyków grających jazzowe standardy Johna Coltrane'a. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to kapela z innego filmu. Podobnie zresztą ma się sprawa z postacią graną przez Kuleszę. Raz jest to żyjąca dawną chwałą, roztrzaskana wewnętrznie kobieta, kiedy indziej – upadła femme fatale rodem z kina noir, której obecność uzasadniają jedynie przepiękne, czarno-białe kadry. 

Resztę recenzji Michała Walkiewicza znajdziecie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones