ANGIELSKIE ABSURDY
ze Stephenem Frearsem rozmawia Adam Kruk
Stephen Frears to absolutna światowa czołówka reżyserska. Autor "Niebezpiecznych związków", "Przebojów i podbojów" i "Królowej" dzieli swój czas między realizowanie filmów w rodzimej Wielkiej Brytanii a karierę w Hollywood. Frears to także prawdziwy angielski dżentelmen, przewrotnie punktujący przywary swoich rodaków. Jego najnowszy film, "Tamara i mężczyźni", wejdzie na ekrany polskich kin 5 stycznia.
"Tamara i mężczyźni" to chyba najzabawniejszy film w całej Pańskiej reżyserskiej karierze. I bardzo angielski. Czy istnieje coś takiego jak angielskie poczucie humoru? To zabawne, co Pan mówi, bo nie myślałem o
"Tamarze" w ten sposób. Bardzo się cieszę, że film wywołuje śmiech, ale nie wydaje mi się, by poczucie humoru miało narodowość, wbrew temu, co Anglicy lubią o sobie myśleć. Scenariusz miał w sobie po prostu ogromny potencjał komiczny. Zresztą wszyscy uważają, że ten film jest bardzo, ale to bardzo zabawny, co z jednej strony mnie cieszy, z drugiej strony jednak jest jakoś klasyfikujące.
Wykorzystuje Pan tu rozpowszechniony od czasu romantyzmu mit sielskiego życia z dala od zgiełku miasta. Skąd bierze się jego popularność? Harmonia jest właśnie, tak jak Pan to ujął, mitem. Czy człowiek może w ogóle kiedykolwiek znaleźć spokój? Czy jest takie miejsce? Wieś jest tylko fantazją, sztucznym rajem dla klasy średniej, która idealizuje tę przestrzeń. Zjawisko to zresztą ma miejsce już od XIX wieku. W rzeczywistości ludzie żyjący na wsi nie mają łatwego życia, muszą mierzyć się z wieloma problemami, czego z perspektywy Londynu się nie dostrzega. Londyn, gdzie mieszkam, jest w ogóle bardzo wielkomiejski i uprzywilejowany w stosunku do prowincji, a jego mieszkańcy zwyczajnie projektują swoje marzenia poza jego obręb. Mówił Pan o angielskim poczuciu humoru – mnie się wydaje, że bardziej niż zabawni, jesteśmy zwyczajnie śmieszni, jeśli nie żałośni. I te sny o arkadii także są absurdalne.
"Tamara" jest satyrą nie tylko na klasę średnią, ale i na brytyjską scenę muzyczną. Czytuje Pan "New Musical Express", śledzi Pan, co dzieje się w tym światku? Jestem już bardzo stary – za stary na to. Ale mam wielu młodych ludzi wokół siebie, współpracowników, którzy naprowadzają mnie na odpowiednie tory, doradzają, pomagają zachować kontakt ze współczesnymi trendami. Mam 69 lat, trudno w tym wieku być fanem muzyki niezależnej i nadążać za wszystkimi nowościami.
Keith Richards jest w podobnym wieku… Tak, ale on jest zakonserwowany tonami narkotyków, które brał przez lata. Nie mogę z nim konkurować.
Dziś zmarł Blake Edwards [15 grudnia 2010]. Cenił Pan jego filmy? To zawsze smutne, gdy ludzie odchodzą. Był raczej interesującym człowiekiem. Jego
"Śniadanie u Tiffany’ego" jest cudownym filmem i jednocześnie daleką trawestacją tego, co napisał Truman Copote, dlatego ocena tego filmu jest dla mnie skomplikowana i mam wobec niego mieszane uczucia. Z dzieł, które wyreżyserował, wyłania się jednak obraz człowieka bardzo niezależnego, ale prawdę powiedziawszy, nie znałem go za dobrze.
Wróćmy więc do "Tamary". Podobnie jak w Pana wcześniejszych filmach, choćby "Królowej" czy "Pani Henderson", znów pokazuje Pan portrety silnych kobiet. Z czego to wynika? Kobiety są po prostu bardziej interesujące. Naprawdę tak uważam, ale nie wiem dlaczego - trzeba by zapytać o to mojego psychoanalityka.
Może stąd, że jak twierdzą niektórzy krytycy, olbrzymi wpływ na Pana i Pańską generację wywarła Margaret Thatcher? Byłbym skłonny przyznać pewną dozę racji tym teoriom. I czyż to również nie składa się na obraz angielskiego absurdu?
Owszem, zważywszy na to, że Pańskie filmy z lat 80., takie jak "Moja piękna pralnia" czy "Nadstaw uszu", postrzegane były jako przejaw antythatcheryzmu. W czasie, kiedy kręciłem wszystkie te filmy, ale mówię Panu wyłącznie o swoich własnych odczuciach, o tym, co podpowiadało mi sumienie, wydawało mi się, że kobiety, homoseksualiści i imigranci, a także szaleńcy stanowili front wyzwolenia, formę opozycji do rządów
Margaret Thatcher. Wynikało z tego, że aby móc przeciwstawić się pani
Thatcher, trzeba było wspierać się nawzajem, stanowić siłę. Pani
Thatcher była bowiem histeryczką i to było jej największą słabością.
Czy kino potrafi zmienić sposób, w jaki ludzie postrzegają świat? Szczerze powiedziawszy, nie wierzę, żeby było to możliwe. Co jakiś czas zdarza się jedynie, że film potrafi ten sposób patrzenia uchwycić. I jeżeli uda się osiągnąć chociaż tyle, to już jest bardzo dużo. Innymi słowy, w czasie kiedy kręciliśmy te radykalne filmy, w powietrzu wisiał już powszechny sprzeciw wobec pani
Thatcher. My po prostu wyraziliśmy go na gruncie filmowym.
Kiedyś powiedział Pan, że żałuje nakręcenia "Mary Reilly". Z jakiego filmu jest Pan natomiast najbardziej dumny? Uwielbiam mój brytyjski film zatytułowany
"Berbeć" oraz amerykańskie
"Niebezpieczne związki" - to cudowny film. Uwielbiam też
"Tamarę i mężczyzn".
A zeszłoroczną "Chéri", na podstawie scenariusza Christophera Hamptona, z którym pracował Pan wcześniej właśnie przy "Niebezpiecznych związkach" i "Mary Reilly"? Lubię ten film, choć wydaje mi się, że czegoś w nim brakuje. Powieść Colette, na podstawie której powstała
"Chéri", była bardzo krwista. Niestety nie wydaje mi się, żeby film wyszedł równie krwisty.
Nad jakim projektem pracuje Pan obecnie? W przyszłym roku wyreżyseruję film w Stanach Zjednoczonych. Zdradzę tylko, że akcja będzie miała miejsce w Las Vegas.
Jak określiłby Pan różnice między kinematografią brytyjską i amerykańską? W Stanach funkcjonuje wielki przemysł filmowy, właśnie z naciskiem na przemysł, którym Amerykanie zarządzają bardzo, ale to bardzo skutecznie. Na Wyspach działamy po prostu niczym zgraja gangsterów. Zazwyczaj wygląda to kompletnie absurdalnie. Właściwie to jesteśmy jak dzieci, często nieco naiwne.
Brytyjczycy odnoszą jednak wielkie sukcesy po drugiej stronie Atlantyku, Pan również. Cóż, czasami zupełnie tego nie odczuwamy. Ale ostatecznie wszystko sprowadza się do opowiadania prawdy o człowieku, która jest w istocie uniwersalna. Nawet jeżeli rzadko udaje się wyrazić ją przy pomocy amerykańskiej fabryki gwiazd.