Relacja

BERLINALE 2019: Kino i polityka

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE+2019%3A+Kino+i+polityka-131805
Czwarty dzień walki o Złotego Niedźwiedzia podtrzymuje renomę Berlinale jako festiwalu kina politycznego. W "Obywatelu Jonesie" Agnieszka Holland cofa się do lat 30. XX wieku, by zmusić nas do wyciągnięcia wniosków o dzisiejszym świecie. Tymczasem Teona Strugar Mitevska w "Gospod postoi, imeto i e Petrunija" piętnuje polityczne, religijne i obyczajowe grzechy Macedonii. Filmy recenzują Jakub Popielecki i Adam Kruk.

***

Paperman ("Obywatel Jones", reż. Agnieszka Holland)

Gareth Jones to facet równie niepozorny, co jego nazwisko. Gładko uczesany, w kapeluszu i okularach, ciut harcerzykowaty. Wypisz, wymaluj – Clark Kent. Kiedy wchodzi do budki telefonicznej, nie następuje jednak cudowna przemiana w Supermana. Jedynym cudem jest tu co najwyżej cud kinematografu: biegnące "po kablu" ujęcie, uosabiające połączenie między Londynem a Moskwą. Człowiekiem ze Stali jest zaś w tym układzie Stalin: postać, z którą Jones usilnie chciał przeprowadzić wywiad. Radzieckiemu idolowi i jego uświęcającemu środki celowi daleko jednak do bohaterstwa. Agnieszka Holland stawia zresztą raczej na heroizm skromny, w ludzkiej skali. "Obywatel Jones" to film o tym, że zwykły szary obywatel jest czasem wart więcej niż jakiś tam samozwańczy nadczłowiek.


Tę historię – jak to często bywa – napisała historia. Jones był brytyjskim dziennikarzem, który jako pierwszy reporter przeleciał się samolotem nowego kanclerza Niemiec Adolfa Hitlera i który pojechał do ZSRR, gdzie na własne oczy zobaczył tzw. "Hołodomor", uznawaną za ludobójstwo klęskę głodu na terenie dzisiejszej Ukrainy. Jego relacja z tej wizyty spotkała się jednak z niedowierzaniem świata i agresywną polemiką ze strony Waltera Duranty'ego, moskiewskiego korespondenta "New York Timesa". Film Holland dramatyzuje wyprawę Jonesa i jego spór z Durantym – ale na tym nie koniec. Zamieciona pod dywan ukraińska ofiara, fasada fake newsów, czarne chmury nad Europą – brzmi znajomo? Epizod z lat 30. ubiegłego wieku służy reżyserce za lustro, w którym może przejrzeć się współczesność.

Luster zresztą w "Obywatelu Jonesie" nie brakuje. Holland mnoży refleksyjne powierzchnie w kadrze: bohaterowie zostają zdublowani, odbijając się w kolejnych szybach i zwierciadłach. To prosta, ale nośna metafora "podwójności" świata przedstawionego. Świata, gdzie o pewnych rzeczach mówić nie wypada, pełnego rozmaitych tajemnic poliszynela. Kłania się Orwellowskie dwójmyślenie, z premedytacją wywołane przez reżyserkę. Artykuły Jonesa posłużyły przecież za inspirację dla "Folwarku zwierzęcego", a w ramie narracyjnej filmu widzimy piszącego swoją książkę Georgea Orwella. Antidotum na niebezpieczną nowomowę, przed jaką przestrzegał autor, okazuje się tymczasem – paradoksalnie – swoista "zdrowa naiwność" Jonesa. Holland pokazuje bowiem, że graniczy ona z przenikliwością; pozwala zobaczyć rzeczy takimi, jakie są. Jones jest może nazbyt poczciwy, ale nie ma złudzeń. Pozostaje świadom politycznych konsekwencji wydarzeń, które obserwuje. 


Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.

***




Jeden niewinny incydent, niczym kamyk, potrafi wywołać lawinę obnażającą prawdę o społecznych strukturach, hierarchiach, konfliktach. W najnowszym filmie macedońskiej reżyserki Teony Strugar Mitevskiej kamień ten rzuca niejaka Petrunija. Ma 32 lata, nie ma chłopaka, majątku ani żadnego doświadczenia zawodowego. Nie lubi wcześnie wstawać i najchętniej, jak mówi, całymi dniami chodziłaby nago. Wciąż jednak mieszka z rodzicami, więc musi liczyć się z ich zakazami czy oczekiwaniami. Jednym z nich jest, aby córka wreszcie znalazła pracę, o którą w niewielkim macedońskim mieście Sztip nie jest łatwo. Nie pomaga jej wykształcenie historyczne ani nadmiarowe kilogramy, wyrzucane jej przez matkę. Gdy ta ustawia córce rozmowę kwalifikacyjną, wygląda ona bardziej jak konkurs piękności czy raczej inspekcja towaru: właściciel szwalni mówi kandydatce bez ogródek, że wygląda staro i nawet nie chciałby jej przelecieć. Nie zostanie więc jego sekretarką.



Wracając upokorzona do domu, dziewczyna natyka się na lokalny obrzęd zrzucania przez popa krzyża do rzeki – kto go wyłowi, będzie błogosławiony. Choć na krucyfiks czyha banda lokalnych byczków, to Petrunija, rzucając się w akcie desperacji do wody, okazuje się pierwsza. Nie przyniesie jej on jednak oczekiwanego szczęścia: oddania krzyża domaga się od niej lokalna społeczność, kościół, sprawa trafia do mediów oraz na policję. Z krzyżem w plecaku zabrana zostaje na komisariat, gdzie poddawana jest coraz silniejszej presji. Absurd goni absurd, odsłaniając coraz bardziej groteskowy portet macedońskiego społeczeństwa. Jest on, trochę jak w "Twarzy" Szumowskiej, lekko karykaturalny. Pewnie nie obejdzie się bez skandalu – kontrowersje wzbudzić może już sam bluźnierczy tytuł (po polsku: "Bóg istnieje i ma na imię Petrunija") czy scena, w której naga bohaterka umieszcza krucyfiks między piersiami. Kadr z niej zmyślnie umieszczono na festiwalowym plakacie do filmu.

Macedoński Kościół prawosławny już na etapie produkcji odmówił wszelkiej współpracy, pisząc do twórców, że bóg jest mężczyzną i ma na imię Jezus. Dostaje się tu jednak nie tylko klerowi, ale także władzy świeckiej, reprezentowanej przez policję, prokuraturę i media oraz obyczajowości kraju, który, jak mówi się w filmie, wciąż nie może wydostać się z wieków średnich. A może i z jeszcze dawniejszych fantazmatów: gdy komendant dowiaduje się, że Petrunija ukończyła historię, od razu pyta o epokę Aleksandra Macedońskiego. Gdy słyszy, że ta wie więcej o chińskiej rewolucji, oburza się, że nie interesuje jej historia własnego kraju. To oczywiście komentarz do trwających od ćwierćwiecza sporów z Grecją o mandat do spuścizny po antycznej Macedonii i prób zawłaszczenia historii przez nacjonalisycznych polityków.


Całą recenzję Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.



Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones