Relacja

CANNES 2012: Dom lalek

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/CANNES+2012%3A+Dom+lalek-85300
W Cannes ruszył wczoraj jeden z najważniejszych festiwali filmowych na świecie. Na miejscu są już nasze redakcyjne koleżanki - Malwina Grochowska i Julia Taczanowska - które będą dla nas i dla Was relacjonowały wszystkie najważniejsze wydarzenia. W pierwszej kolejności wrażenia z pokazu jednego z najbardziej oczekiwanych tytułów w tym roku - "Moonrise Kingdom" Wesa Andersona. Przyjemnej lektury. 

***

Na początek przyda się trochę zdolności akrobatycznych: trzeba będzie przejść przez kontrolę pałacowej służby, slalomem pobiec do kolejki po bilet, a na koniec jeszcze pokonać rzędy policyjnych barierek, które z roku na rok się wydłużają. Wszystko to w ekspresowym tempie, przy okazji zmieniając wygodne buty na obcasy (w wersji męskiej – dżinsy na smoking), inaczej możemy zapomnieć o wejściu na wieczorną galę. Potem wystarczy jeszcze tylko odrobina cierpliwości (czyli czekanie w kinie ponad pół godziny, bo mniej ważni goście wchodzą wcześniej), a już można uczestniczyć w pokazie otwierającym 65. Festiwal w Cannes.

Cały ten wysiłek nie idzie na marne. Zapominam o nerwowym wstępie już w sekundzie, kiedy gaśnie światło, bo atmosfera jest wyjątkowa: w ponad dwutysięcznej publiczności zgromadzonej w Teatrze Lumiere Pałacu Festiwalowego nietrudno wyczuć olbrzymi entuzjazm. Potężne brawa rozlegają się na widowni już podczas projekcji pięknej czołówki festiwalu. Cannes naprawdę potrafi celebrować spektakl i podgrzać emocje.

Rozchyla się wielka kurtyna przysłaniająca ekran. A już po chwili na samym ekranie widzimy okno, którego zasłonę rozsuwa dziewczyna i patrzy przez lornetkę wprost w naszą stronę.

Tak Wes Anderson zaprasza nas do swojego spektaklu, który szybko okazuje się przynajmniej równie ekscytujący co czekanie na niego. "Moonrise Kingdom" to idealny film otwarcia: emanuje radością tworzenia i oglądania kina.

Reżyserowi, po którym spodziewamy się fajerwerków wyobraźni, trudno czymkolwiek zaskoczyć publiczność. Jednak autorowi "Podwodnego życia ze Stevem Zissou" po raz kolejny się to udało. Jego oryginalne pomysły wyskakują tu z każdego zakamarka: często, jak to u Andersona, będzie to dziwna kompozycja kadru (chłopiec skaczący z dachu na trampolinę na drugim planie, podczas gdy bohaterowie oddają się rozmyślaniom w centrum obrazu), rekwizyty z innego porządku (Frances McDormand wołająca swoje dzieci na obiad przez megafon) plus odzywki i cechy postaci kompletnie od czapy. Chyba nikt nie potrafi tak głęboko, na każdym poziomie przesycić filmu ironią jak Anderson.

Sama historia ma miłą dla oka, nostalgiczną oprawę: wydarzenia toczą się w roku 1965, kiedy to pewien skaut ucieka z obozu, aby spotkać się ze swoją sympatią. Razem ruszają na wyprawę przez łąki i lasy wyspy, na której mieszkają. Biwakują, słuchają Francoise Hardy z winyla i wędkują, czyli robią dużo trochę staroświeckich rzeczy, których dzisiejsze dzieci już raczej nie wykonują z entuzjazmem. Jednocześnie śledzimy kilka innych wątków ściśle połączonych z główną osią narracji. Drużynowy (Edward Norton gra go tak cudownie, że mógłby stanowić ilustrację słowa "harcerzyk") wraz ze swoimi podopiecznymi wyrusza na poszukiwania obozowej zguby; osobne dochodzenie prowadzi lokalny policjant Bruce Willis (to najlepsze ironiczne obsadzenie bohatera kina akcji ever). Są jeszcze zblazowani, posługujący się prawniczym kodem rodzice dziewczyny (Bill Murray i McDormand), a w epizodzie, niczym zła postać z bajki, pojawia się "Opieka Społeczna", jak się sama przedstawia, czyli Tilda Swinton.

 

Wszystko to jest sfilmowane z perspektywy widza teatrzyku kukiełkowego, także chwilami przypomina coś na kształt aktorskiego "Fantastycznego Pana Lisa". Dom Bishopów jest ukazany niczym dom lalek, a my obserwujemy poruszające się w niej figury - z tymi bohaterami nie mamy się utożsamiać, raczej śledzić ich niewytłumaczalne poczynania. Ale po chwili okaże się, że film nie idzie w teatralizację do końca, że ma jednak coś z realistycznego "Władcy much" (militarystyczne zapędy skautów wypadają równocześnie komicznie i przerażająco). A może... bardziej ze "Słodkiego jutra"? Twórca żongluje naszymi oczekiwaniami i nawykami bardzo zgrabnie. Tylko czasem przez tę koronkową oprawę, którą z przyjemnością się podziwia, przebijała się do mojej świadomości myśl, że może tym razem u Andersona forma w końcu przerosła treść.

Dekoracje i przedmioty zajmują tu oczywiście istotne miejsce. Natomiast to, w jaki sposób reżyser traktuje kompozycje, będzie pamiętane mu przez twórców muzyki filmowej do końca świata. W "Moonrise Kingdom" to wspaniałe uhonorowanie nieżyjącego Benjamina Brittena i Alexandre'a Desplata, który skomponował specjalnie do niego kilka utworów. Klamrę "Moonrise Kingdom" stanowi orkiestracja - melodia narasta, pojawiają się w niej nowe instrumenty, a dziecięcy głos z offu poważnym tonem wyjaśnia, co aktualnie słyszymy. To imponujące sekwencje - początkowa jest wspaniała również pod względem wizualnym, a zwieńczająca film (słyszymy ją głównie w trakcie napisów) sprawia, że zupełnie zapominam o wątpliwościach co do tego, o czym właściwie miała być ta opowieść i zaczynam już ją tylko podziwiać jak dziecko. A trochę dziecięcej naiwności to w kinie nic złego, jeśli tylko ktoś zaraża nas nią w tak mistrzowski sposób.             

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones