Drugiego dnia festiwalu pewien gwiazdor zaczął jadać jak Ronald McDonald i zapuścił brodę jak Matisyahu. Szkoda, że w słynnym mockumencie "Jeszcze żyję" Casey Affleck i Joaquin Phoenix, oszukując wszystkich, nie oszczędzają samych siebie. Dżdżystego niedzielnego poranka zajrzeliśmy wprawdzie do Rzymu i słonecznego Neapolu, lecz mało kto zamieniłby się miejscami z bohaterami
"Skóry" Liliany Cavani i
"Rzymu, miasta otwartego" Roberto Rosselliniego. Ulokowane na emocjonalnych i estetycznych antypodach filmy obojga klasyków włoskiego kina wciąż robią ogromne wrażenie. Adaptująca życie historyka i reportera wojennego Curzio Malaparte
Cavani, zabiera nas do Neapolu, wyzwolonego w 1943 roku przed wojska amerykańskie. Katalog (po)wojennych okrucieństw jest dla reżyserki punktem wyjścia dla opowieści o dramatycznym starciu kultur, które może owocować jedynie pasmem kolejnych tragedii. Z kolei obsesyjna dbałość
Rosselliniego o faktograficzny detal i jego formalna konsekwencja przypominają, że realizm (także ten z prefiksem "neo") nie jest językiem zerowym, konwencją "wyjściową", przezroczystą, najłatwiejszą i że na przestrzeni lat niesłusznie zdewaluowano jego wartość w autorskim kinie.
"Skóra" / "Rzym, miasto otwarte"
Problem tego, co autorskie, i tego, co masowe, jest z kolei sednem słynnego mockumentu
Caseya Afflecka –
"Jeszcze żyję". Zderzenie dwóch osobowości – debiutującej za kamerą gwiazdy
"Zabójstwa Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" oraz
Joaquina Phoenixa – przyniosło niespodziewany rezultat: perfekcyjne filmowe kłamstwo pod wpływem narcystycznej osobowości
Phoenixa zamienia się w autoportret całego showbussinesu.
Rzekomą "przemianą"
Phoenixa żyli kinomani i plotkarskie media. Tuż po realizacji dramatu
Jamesa Graya "Kochankowie" z 2008 roku aktor przerzucił się na pączki, zapuścił brodę niczym chasydzki sprzedawca noży i zapowiedział koniec zawodowej kariery. Nagła metamorfoza
Phoenixa i nagrywane przezeń hip-hopowe kawałki stały się dla tabloidowej prasy i filmowych mediów pożywką na długie miesiące. Czy była to jedynie wyrafinowana promocja obrazu przyjaciela, z którym
Phoenix nakręcił aż trzy produkcje? Czy może całość była wyłącznie prowokacją? A może strategią odwrotu w obliczu nieudanej decyzji artystycznej? W kontekście medialnej szopki, w której aktor odegrał wszystkie role, te pytania wydają się paradoksalnie mało istotne. Plan aktora jest prosty: nagiąć granice, sprawdzić, czy bunt nie stał się w kulturze popularnej kolejnym znakiem handlowym. Konwencja opowieści przypomina tę z
"Brunona": zapuszczony
Phoenix wraz ze swoim wiernym asystentem (którego rola sprowadza się najczęściej do paradowania z przyrodzeniem na wierzchu) dopuszcza się coraz większych bezeceństw w imię poszukiwania "nowej drogi życiowej". Wszystkiemu towarzyszy ruchliwa kamera
Afflecka, który podkręca neurotyczne i narcystyczne odloty
Phoenixa i daje mu przejąć film.
Choć w filmie nie brakuje niesmacznych scen, panowie są zbyt wyrafinowani i respektują zbyt wiele granic, żeby osiągnąć efekt podobny do
Sachy Barona Cohena. Prawiąc o popkulturowych wizerunkach, będących w głównej mierze wytworem mediów, a nie samych gwiazd ("Co było pierwsze – jajko czy kura?" – pyta w prologu
Joaquin), wyważają otwarte drzwi. Starając się obnażyć naturę gwiazdorstwa, wpadają we własne sidła – nie kręcą dla ludzi, ale dla siebie. Ich dobra zabawa zaczyna szybko nużyć, zwłaszcza że reżysera pcha w stronę rozwiązań, które podpatrzył w kinie fabularnym – kiedy na ekranie pojawia się
Edward James Olmos w roli mędrca, a z jego ust płyną zdania-zaklęcia, precyzyjna konstrukcja rozsypuje się jak domek z kart.
Ostatnim pokazem premierowym drugiego dnia festiwalu był dokument
Miki Kaurismakiego –
"Mama Africa". Nakręcony po bożemu, tradycyjny formalnie i merytorycznie wyważony utwór opowiada o Miriam Makebie, afrykańskiej śpiewaczce, zaangażowanej w działalność antyaparthediową. Rekonstruując jej artystyczną drogę,
Kaurismaki celuje w coś pomiędzy sentymentalną pocztówką a dokumentem muzycznym (artystka występowała m.in. z
Niną Simone i
Harrym Belafonte'em). Efekt jest satysfakcjonujący, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę imponującą pracę dokumentacyjną wykonaną przez Fina. Z jego filmu wyłania się pełny i kompletny obraz wielkiej artystki uwikłanej w jeszcze większą politykę.
Czego możemy spodziewać się trzeciego dnia festiwalu? W cyklu "Viaggio in Italia" obejrzymy kolejny z wielkich filmów
Rosselliniego –
"Paisę".
Liliana Cavani powróci ze swoim najsłynniejszym i najbardziej kontrowersyjnym obrazem,
"Nocnym portierem". Zobaczymy również
"Kreta" Rafaela Lewandowskiego i kapitalny dokument muzyczny
Johna Turturro –
"Passione". Stay tuned!