Felieton

Dawid i Sandy

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Dawid+i+Sandy-100886
Dla wyrobionego wyjadacza takiego jak ja, który w tamtym czasie zaczynał funkcjonować na regularnej diecie VHS-owego fast foodu, świat i ton "Dawida i Sandy’ego" był błyskawicznie rozpoznawalny. To była ta sama Nowa Przygoda, którą rozkręcili Spielberg, Indiana Jones, "Piramida strachu" i tuziny innych miłości, szmaragdów i krokodyli – eskapizm opływającej w dostatki Ameryki, chłeptany przez wychudzone demoludy jak najsłodsza ambrozja.
***
Był rok 1988, wyżej podpisany skończył właśnie sześć lat, a lato nad polskim morzem było wyjątkowo upalne. Wakacje spędzałem z mamą w ośrodku wczasowym w Mrzeżynie, a wieczorne wyprawy do miejscowego kina Jantar były atrakcyjniejsze nawet niż dozowane w zgodzie ze szczupłym budżetem ciepłe lody, oranżada w woreczkach, frytki posypywane solą ze słoika, tudzież – kupiony tylko raz – gumowy pająk, który po namydleniu pełzł w dół szyby zostawiając niby-ślimaczą smugę. Pewnego popołudnia mama zabrała mnie na nową animację produkcji polskiej. Byłem olśniony.


"Dawid i Sandy"
Film nazywał się "Dawid i Sandy" (lub, jak głosi kosmopolityczny tytuł pojawiający się na ekranie: "David & Sandy"). Opowiadał historię chłopca mieszkającego nieopodal wielkiej dżungli plądrowanej przez przypominającą Cruellę De Mon Łowczynię, zatrudnioną przez wszechwładnego Bossa i posiadającą największy bodaj biust w historii animacji dziecięcej, jakby pożyczony od którejś z postaci Ralpha Bakshiego. Łowczyni goniła za zwierzyną, a także za odwiedzającymi właśnie dżunglę kosmitami, przedstawionymi jako lewitujące fluorescencyjne jajka. Mały Dawid zaprzyjaźniał się z chwilowo osieroconym orlątkiem imieniem Sandy, przeżywał serię przygód i odbudowywał harmonię. Standard. To jednak, jak film wyglądał, przechodziło moje sześcioletnie pojęcie.

Był to chyba pierwszy animowany "polski film zachodni", jaki dane mi było obejrzeć (pierwszym filmem aktorskim było wcześniejsze o rok "Cudowne dziecko", o którym pisałem tutaj). Dla wyrobionego wyjadacza takiego jak ja, który w tamtym czasie zaczynał funkcjonować na regularnej diecie VHS-owego fast foodu, świat i ton "Dawida i Sandy’ego" był błyskawicznie rozpoznawalny. To była ta sama Nowa Przygoda, którą rozkręcili Spielberg, Indiana Jones, "Piramida strachu" i tuziny innych miłości, szmaragdów i krokodyli – eskapizm opływającej w dostatki Ameryki, chłeptany przez wychudzone demoludy jak najsłodsza ambrozja. Nieprzypadkowo jedną z figurek, jaką Dawid odnajdywał w tajemniczej świątyni, był sam, błyskawicznie rozpoznawalny, E.T.

Dawid zamieszkiwał świat nie mający nic wspólnego z moim: i to bynajmniej nie przez wzgląd na sąsiedztwo dżungli tudzież przygody w towarzystwie kosmitów. Dom jego rodziców pachniał Zachodem, ubrania skrojono (a raczej skreślono) wedle sportowego fasonu amerykańskiego, a Boss był złym kapitalistą w ciemnych okularach, wrzeszczącym: "Złoto! Złoto! Interesuje mnie tylko złoto!". Film był bardziej dopracowany niż jakakolwiek z ówczesnych rodzimych animacji – kolory były żywsze, szczegółów było więcej, a całość nie zawierała nawet pierwiastka obciachowej cepelii, którą Pyza, Filemon i Koziołek Matołek (przy całej mojej miłości do dwóch ostatnich) jednak trącili. Nie ja jeden zresztą uległem czarowi nowości: ówczesna recenzentka tygodnika "Film", pełnoletnia, jak wnoszę, Roma Górnicka, pisała w numerze 30. z 1988 roku: "Takich barw w filmie polskim nie było chyba jeszcze nigdy. Ekran wręcz hipnotyzuje (…)". Wyposzczonemu biedą lat osiemdziesiątych polskiemu spojrzeniu "Dawid i Sandy" oferował wgląd do innego świata, a zarazem był filmem "naszym", zrobionym tu i teraz, co podwajało entuzjazm.

 

Taka, a nie inna aura tego filmu wynikała wprost z okoliczności jego powstania, które poznałem dopiero ćwierć wieku później (bo tak się składa, że "Dawid i Sandy" obchodzi właśnie 25. urodziny). Projekt zainicjowała Elżbieta Wezdecki, zamieszkała w Sztokholmie polska producentka i właścicielka Przedsiębiorstwa Polonijno-Zagranicznego Polfrakt – figurującego w napisach początkowych i obejmującego zarazem markę Polton, której winylowych płyt słuchała wtedy cała Polska. Polfrakt był jednostką zarządzaną prywatnie, na zachodnią modłę – o czym może świadczyć ten list do niezadowolonego klienta z roku 1984, pełen szacunku i konkretnych wyjaśnień, jakich próżno się było spodziewać po państwowych przedsiębiorstwach późnego PRL-u.

Wezdeckiej marzył się film umożliwiający wejście jej firmy na zachodni rynek audiowizualny, co tłumaczy całkowite wydestylowanie "Dawida…" z elementów rozpoznawalnych jako lokalne i polskie (nawet urodzinowy tort Dawida zamiast napisu "Sto lat" ma wypisane "Happy Birthday"). Muzyka i piosenki Seweryna Krajewskiego zapadają w pamięć mocniej niż fabuła (choć w słowa Jacka Cygana lepiej zbytnio się nie wsłuchiwać). Cała ekipa filmu – produkowanego przez Polfrakt siłami Studia Miniatur Filmowych w Warszawie – była kompletowana poprzez łapankę z prasowego ogłoszenia, dzięki czemu zebrała się przy "Dawidzie…" grupa pasjonatów, dla których cały projekt miał charakter wyjątkowy i niepodobny do szeregowej produkcji studyjnej.

Edward Lutczyn, w bliskiej współpracy ze Zbigniewem Stanisławskim, opracował projekty większości postaci – które żyły także w sześciu zeszytach komiksu, zawierającego dalsze przygody przyjaciół. Za reżyserię całości odpowiadał Wiesław Zięba (ze Stanisławskim jako drugim reżyserem): dawny animator "Reksia", "Bolka i Lolka" i "Wyprawy profesora Gąbki", posiadający zarazem całkowicie własną wrażliwość, zaprezentowaną między innymi w autorskim filmie "Zima", zrealizowanym z inspiracji częścią muzycznego cyklu Vivaldiego. Zięba (nota bene ojciec jednego z członków przyszłej Paktofoniki, Marcina "Sota" Zięby) przyjechał do Warszawy z Bielska-Białej w roku 1982 i pracował jako reżyser przy megahicie, jakim były "Tajemnice Wiklinowej Zatoki", na których wcieleniu kinowym i serialowym wzrosło całe pokolenie.

     
"Reksio"/"Bolek i Lolek"/"Wyprawa profesora Gąbki"
Zięba, z którym rozmawiałem w jego warszawskim mieszkaniu i któremu zawdzięczam mnóstwo informacji o produkcji "Dawida…", jest pasjonatem muzyki i sam grał w grupach big beatowych, co widać także w jego filmie: rozpoczynającym się sceną muzycznego występu i okraszonym piosenkami, które nuciło całe pokolenie (często wyprowadzając na spacer setki psów nazwanych Pips, na cześć czworonożnego kompana Dawida, który na dobrą sprawę jest na ekranie dłużej niż nieopierzony Sandy). Plastyczny temperament Zięby, który jako wytrawny karykaturzysta współpracował m.in. z legendarnymi "Szpilkami", jest nie tylko widoczny w całym "Dawidzie…", ale i pięknie zgodził się z kreską Lutczyna, którego słabość do pucułowatych, krągłych ludzkich serdelków jest ewidentna. Każda jedna postać wydaje się ciut za dobrze wykarmiona (kto wie, czy to też nie przyczyniło się podświadomie do owej "zachodniości", o której wspominałem).

Kiedy na początku lat 90. rozszalało się radosne piractwo, Polfrakt nie wytrzymał naporu nielegalnych kaset i zbankrutował – mimo że "Dawid i Sandy" zdołał zostać sprzedany do kilku krajów i cieszył się powodzeniem, a nawet (choć to tylko moja autorska teoria) co najmniej zainspirował twórców disnejowskiego hitu "Bernard i Bianka w krainie kangurów", w którym to filmie – technicznie oczywiście lepszego o całe lata świetlne – znajduje się co najmniej tuzin elementów identycznych z filmem Zięby i Stanisławskiego.

 
"Dawid i Sandy" / "Bernard i Bianka w krainie kangurów"
Sam Zięba jest obecnie bardziej aktywny jako malarz i rysownik (zasiada w zarządzie Stowarzyszenia Polskich Artystów Karykatury); pracuje nad ogromnym cyklem portretowym poświęconym mistrzom bluesa i nie tylko. "Dawid i Sandy" to z kolei relikt czasu, jaki przeminął. Ktoś taki jak ja nie może patrzeć nań  w tym samym zachwyceniu, które sprawiło, że po wyjściu z kina Jantar nie zważałem nawet na największą ulewę świata i wracałem boso przez rzekę rwącą środkiem ulicy. Z drugiej strony film nadal działa na najmłodszą widownię. Różnica jest taka, że jeśli dla moich bratanków będzie to zaledwie jedna z miliona pozycji, jaką mogą dostać po kliknięciu myszką bądź pilotem, to dla mnie i całego mojego pokolenia był to film, który zwiastował nadejście nowego wspaniałego świata. Tego samego, który dla dzisiejszych dzieciaków jest punktem wyjścia, a dla ich wujków obiektem rosnącego niepokoju.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones