Felieton

Dekada, której nie było

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Dekada%2C+kt%C3%B3rej+nie+by%C5%82o-98878
U niektórych pierwsza myśl o starości pojawia się wraz z odkryciem pierwszego siwego włosa. Mnie nawiedziła miesiąc temu, kiedy dużo młodszy znajomy zapytał nagle – z zaciekawieniem i ostrożnością czytelnika starej, rozpadającej się książki – "Jak to właściwie było… dorastać w latach dziewięćdziesiątych?". Jako że sam przyszedł na świat zaledwie w połowie interesującej go dekady, należy do pokolenia traktującego świat pozbawiony Internetu jako mit, rozpowszechniany przez grupy równie wsteczne, co wyznawcy ścisłego kreacjonizmu. Nie było rady: uzbroiłem się w cierpliwość kogoś, kto pamięta wczytywanie gier komputerowych do Atari z taśmy magnetofonowej – i spróbowałem udzielić mu odpowiedzi.


"Tańczący z wilkami"

Lata dziewięćdziesiąte były dla mnie, urodzonego w roku 1982, całkowicie ulepione z kina i szkolnego wkuwania – z literaturą w funkcji skromnej przybudówki. Zaczęły się napakowanym po brzegi seansem "Tańczącego z wilkami" w tarnogórskim kinie Europa (obecnie przerobionym na hurtownię chińskich towarów), a skończyły pokazem "Gladiatora" w brytyjskim multipleksie w miejscowości Chester, odwiedzonej w trakcie wycieczki zafundowanej mi w 2000 roku na osiemnaste urodziny. Dwa filmy o śmiałkach wrzuconych w obcy im kontekst kulturowy i zmuszonych do walki zarówno o własną skórę, jak i o wartości, w które wierzą – idealny "double bill" dla pokolenia urodzonego w tak zwanym komunizmie i wrzuconego w tak zwany kapitalizm; pokolenia, które w następnej dekadzie uda się na poniewierkę zmywakową z uczelnianymi dyplomami pod pachą.

W latach dziewięćdziesiątych cyfryzacja wszystkiego wciąż pozostawała niewyobrażalna; komputery służyły mnie i moim rówieśnikom wyłącznie do zabawy, a proto-Skypowe rozmowy wideo – takie jak ta z "2001: Odysei kosmicznej" – były absolutnym science fiction. Płyty CD koegzystowały jeszcze z kasetami magnetofonowymi, a DVD pojawiło się w roku 1997 jako nowinka tak kosztowna, że niepodobna było myśleć o tych krążkach jako o makulaturze wyrzucanej wraz z wczorajszą gazetą. Nie było Allegro ani Amazona; film wyświetlony w telewizji raz jeden nie wracał przez wiele miesięcy, jeśli wracał w ogóle. Sprawdzanie filmowych faktów wciąż wymagało wertowania i ślizgania się palcem po indeksie – bez klików i linków.


"Park jurajski"

Moja własna kinofilia weszła w latach dziewięćdziesiątych w fazę największej łapczywości: to wówczas zacząłem oglądać filmy raz za razem, bijąc własne rekordy i docierając do granic absurdu (sześć seansów "Parku jurajskiego", po pięć obydwu "Kevinów", etc.). Przełomowe filmy dekady – "Milczenie owiec", "Park jurajski", "Chungking Express", "Pulp Fiction", "Idioci", "Cienka czerwona linia" –  były dla mnie inicjacyjne na rozmaite sposoby: językowo, obyczajowo, formalnie. Film jako taki wciąż pożeniony był z konceptem taśmy bądź szpuli – fizycznego obiektu upodobniającego dziesiątą muzę do jej dziewięciu młodszych sióstr, zrodzonych w świecie sprzed nadejścia zerojedynkowej Chmury.

Polska jak długa i szeroka chłeptała zachodnie mleko komercji, nie rozumiejąc klasowych podziałów świata pokazywanego na ekranie i myląc luksus z normą. Thriller erotyczny objawił się jako idealne połączenie elementów najbardziej pożądanych – seksu, przemocy i pieniędzy – a porno powoli stawało się nieodłączną częścią edukacji seksualnej zdobywanej ukradkiem i po godzinach. "Dynastia" uczyła nas, jak wygląda przepych (w całym kraju powstawały domy w stylu pseudo-Carrington), a magnetowidy i kasety po raz pierwszy nagięły filmową czasoprzestrzeń i (przynajmniej częściowo) uwolniły ruchome obrazy spod jarzma słów takich jak "emisja" i "projekcja".

Kasety wideo wplątywały się w głowice magnetowidów, reklamy szatkujące filmy na stacjach komercyjnych trzeba było mozolnie "wycinać" przy nagrywaniu, pauzując z chirurgiczną precyzją i błyskawicznym refleksem. W każdy poniedziałek świeżutki egzemplarz "Tele Świata" dostarczał mapy na nadchodzące siedem dni: największe skarby emitowane były późną nocą, a czasem dochodziło do niepożądanych kolizji możliwych tylko w świecie analogowym (dwa filmy nadawane w tym samym czasie na różnych kanałach zmuszały nieraz do arcytrudnych wyborów). Kultura filmowa wciąż jeszcze polegała na stopniowej akumulacji: nowe tytuły dołączały do starych, płynąc strumykiem tyleż obszernym, co możliwym do ogarnięcia i wzrokiem, i myślą. Sieć WWW zmieniła ten pejzaż diametralnie: zamiast stałego dopływu dostaliśmy coś w rodzaju informacyjnej supernowy, oślepiającej mnogością i budzącą kompleksy w naszych archaicznych umysłach (nie umiemy już ogarnąć "wszystkiego", więc w rozmowach ze znajomymi nieustannie przepraszamy: "Tak, tak, mam czwarty sezon na płytce, ale jeszcze nie obejrzałem…"). Dzisiejsze małolaty z wrodzonymi skrzelami do nurkowania w sieci są tych kompleksów pozbawione: chłoną to, co chcą, bez kulturalnego super ego każącego nieustannie nadrabiać i nadganiać.


"Dynastia"

Cała ta analogowa sielanka oczywiście uległa całkowitemu roztrzaskaniu w dekadzie następnej, z 11 września 2001 jako symbolicznym otwarciem ery globalnego terroru i globalnego komunikowania jednocześnie. Dorastanie w Polsce lat dziewięćdziesiątych miało także swoją – specyficzną i wysoką zarazem – cenę. Skupienie na cudzej kulturze popularnej ułatwiło proces, który w różnym stopniu dotyczył ogromnej części mojego pokolenia: większość z nas została obrabowana z pamięci historycznej. Amerykańska popkultura dostarczyła nam co prawda niegłupiej mitologii alternatywnej, ale zarazem była tak oderwana od politycznych i ekonomicznych realiów posiniaczonego kraju, w którym żyliśmy, że – co okazało się o wiele później – zupełnie nie przygotowała nas na radzenie sobie z rodzimą historią najnowszą.

Najbardziej wpływowe środowiska intelektualne III RP promowały tezę, zgodnie z którą PRL był całkiem OK, a echa tzw. "wojny na górze" dochodziły do nastolatków mocno wytłumione.  Ta zbiorowa amnezja i abnegacja, w której ja i rzesze moich rówieśników mimowolnie uczestniczyliśmy, odbija się dziś czkawką w postaci totalnego rozdarcia sceny politycznej i podzielenia moich roczników na zwalczające się plemiona Lemingów i Katoli. Późne przebudzenia światopoglądowe zrodziły formacje trzydziestoletnich neofitów, zaczytanych to we "Frondzie", to w "Krytyce Politycznej" i uznających swych dawnych kolegów z podwórka to za oszołomów, to za orędowników cywilizacji śmierci. Zbliżająca się premiera "Wałęsy. Człowieka z nadziei" powinna doprowadzić ten bulgocący na Facebooku kociołek do absolutnego wrzenia – na co czekam z niecierpliwością (polecam zajrzenie na komentarze filmwebowe do tego filmu już teraz).


"Pulp Fiction"

Lata dziewięćdziesiąte idealnie nadają się do nostalgicznego odgrzewania i pełnych tęsknoty westchnień za czasem popkulturowej beztroski – nic dziwnego, że co drugi wrzucony na tablicę youtube'owy klip wywołuje lawinę lajków. Niemniej jednak dla mnie i dla wielu moich przyjaciół był to czas zamrożenia świadomości historycznej i swoistego społecznego okaleczenia, którego skutki widać do dziś i które ktoś powinien pokazać w świetnym, zabawnym, bolesnym, pasjonującym filmie o pokoleniu trzydziestolatków – wciąż, jak się wydaje, niemożliwym do nakręcenia w naszym kraju.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones