Felieton

Kastracja lektorem

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Kastracja+lektorem-113849
Kastracja lektorem
Darek Arest przenosi się w czasie. "Efekty specjalne" lat minionych zostają daleko w tyle, a w nowym cyklu felietonów sprawdzi, czym dziś oddychają kino, komiksy, gry i reszta rodziny. 


Temat wraca do nas ostatnio bocznymi drzwiami, bo o ile godzimy się na podkładanie głosów w animacjach, o tyle grymasimy na ten proces w grach wideo przeznaczonych dla dorosłego odbiorcy. Można powiedzieć, że w obu wypadkach nie istnieje coś takiego jak oryginał, ale jest to tylko część prawdy, bo obsada "oryginalnego dubbingu" bierze często udział w procesie produkcyjnym, poza głosem użyczając wirtualnym postaciom mimiki, mowy ciała, a nawet samej twarzy – w każdym razie nie pojawia się na szarym końcu, jak dzieje się to w lokalizacjach. Tutaj głównym zmartwieniem aktorów i tłumaczy jest precyzyjne wypełnianie luki – trafienie w ruch ust postaci, odpowiednia długość wypowiedzi. Efekt przypomina więc to, co znamy z kreskówek czy słuchowisk radiowych – rządzi gruba kreska, wypieszczona artykulacja i przesadna intonacja. Aktorzy grają, jakby przed każdym zdaniem brali głęboki wdech, przyjmowali dramatyczną pozę i poprawiali krawat. W "Uncharted" czy "The Last of Us" różnica między wersją anglojęzyczną i polską dialogów jest dramatyczna, ale jest to mniej różnica jakości, a bardziej – konwencji. 

Nawet jeśli drażni was Brad Pitt nawijający głosem jakiegoś anonimowego Niemca, to warto pamiętać, że podobnego dyskomfortu nie odczuwają nasi zachodni sąsiedzi, dla których mówił on zawsze głosem Tobiasa Meistera (prawdziwa konfuzja przyszła, gdy w "Troi" zastąpiono go kimś innym). Oszczędźmy sobie argumentów opierających się na tym, co jest, a co nie jest "naturalne", którymi lubimy uwznioślać swoje preferencje. Wspomnijmy cicho Petera Jacksona, który w pogoni za naturalnością zrealizował "Hobbita" w 48 klatkach na sekundę, by usłyszeć od widzów i krytyków, że efekt przypomina telewizyjną operę mydlaną. Ostatecznie wszystko jest kwestią konwencji i przyzwyczajenia. W samym kinie zresztą niewiele jest naturalności. Naturalne nie są ornamenty napisów wykwitające u dołu ekranu, naturalny nie jest obraz świata ograniczony ramami kadru ani dźwięk płynący z symetrycznie rozmieszczonych głośników, ani 3D rodem z fajansiarskiej pocztówki. Naturalni nie są ludzie z makijażem na twarzach i kaloryferami na brzuchach. Nie ma też z pewnością wiele naturalnego w zawiłym procesie, który uruchamia w naszych głowach instytucja zwana "telewizyjnym lektorem".

GŁOSY W MOJEJ GŁOWIE


W popularnej "szeptance" słuchamy jednocześnie dwóch ścieżek audio: z lektorskiej bierzemy sobie treść dialogów, którą uzupełniamy emocjami wysłyszanymi w ścieżce oryginalnej. I jakimś cudem udaje nam się to łączyć w spójną całość, ignorując kłopotliwą obecność męskiego głosu zza kadru, który powinien przecież skutecznie zrujnować filmową iluzję. Algorytm jest do tego stopnia precyzyjny, że nauczyliśmy się reagować w ten sposób jedynie na kilka głosów w całym wszechświecie – nieznany lektor, choćby nie wiem jak świetnie przestrzegał zasad technicznych, potrafi zrujnować seans, bo brak nam mechanizmu czyniącego go "przezroczystym". Szczerze polecam surrealistyczne doświadczenie, jakim jest zobaczenie mówiącego Stanisława Olejniczaka, Janusza Szydłowskiego czy Tomasza Knapika (taką podróżą jest np. film dokumentalny "Zawód lektor"). Ci ludzie, którzy niemal przez całe życie szeptali nam do ucha, towarzysząc w momentach napięcia, rozluźnienia, przygody i grozy, zamieszkali w naszych głowach i stali się ponadcielesnymi mistrzami opowieści. Zapewniam, że w momencie, kiedy Głos otrzymuje twarz i staje się człowiekiem, w mózgu dochodzi do lekkiego zwarcia. W kategoriach poznawczego dysonansu Janusz Szydłowski mówiący swoim własnym głosem to szprechający Brad Pitt do potęgi dziesiątej. Podejrzewam, że podobnie czują się obcokrajowcy wystawieni po raz pierwszy na uroki filmu ze ścieżką lektorską.

Ale nawet hołubione przez koneserów napisy nie są takie niewinne. W przeciwieństwie do dubbingu i lektora, pozostawiają dźwięk nienaruszony, ale manipulują naszą uwagą i też po swojemu mieszają w mózgu. Moje oczy biegną automatycznie ku dolnej krawędzi ekranu, zawsze gdy pojawiają się tam małe literki. Biegną tam, gdy bohater bąknie coś w rodzaju "ok". Biegną, gdy film jest po polsku, a napisy angielskie. Biegną, gdy dialog jest polski, a języka napisów nie potrafię nawet zidentyfikować. Przyzwyczajenie stwarza odruch, który zamienia się w nerwicę. Nie byłby to problem, gdyby nie to, że z każdą sekundą gapienia się na napisy tracimy sekundę gapienia się w ekran, a nasz kontakt z aktorem zamienia się w płytki stosunek przerywany. Zdarzało mi się pokonać nerwicę – na seansie "Wenus w futrze" spijałem w hipnozie słowa z ust Emmanuelle Seigner, ignorując polskie napisy i zapominając na chwilę o tym, że kompletnie nie znam francuskiego. Pewnie uroniłem coś z dialogów, ale uwierzcie, że zostałem hojnie wynagrodzony. Jak wiele przecieka nam przez palce, gdy pędzimy za ścieżką dialogową? Jeśli coś bezzwrotnie straciłem podczas tego seansu, to bezwzględną pewność, że filmy z napisami to system bezstratny.

Oczywiście mój kontakt z Emmanuelle byłby doskonalszy, gdybym władał płynną francuszczyzną, ale wtedy niechybnie, znając podłość losu, nadziałbym się na jakiś językowy fałsz, który tak skutecznie rujnuje mi często seanse polskich filmów i odbiór polskich dubbingów w grach. Pozostaje cieszyć się z członkostwa w klubie ludzi, których mózgi potrafią obsłużyć telewizyjną "szeptankę". Może jest to umiejętność mniej przydatna od powszechnej znajomości angielskiego, którą szczycą się narody oglądające w telewizji z filmy z napisami, ale za to klub nasz w skali świata jest z pewnością bardziej elitarny.