Wenecki festiwal wchodzi powoli w decydującą fazę. W najdzikszą podróż imprezy zabrał nas do tej pory Harmony Korine. Jego szalony komediodramat z Jamesem Franco, Seleną Gomez i Vanessą Hudgens – "Spring Breakers" – nie powinien przejść niezauważony przez jury pod przewodnictwem Michaela Manna. Przeczytajcie naszą recenzję. Nie regulujcie odbiorników. W nowym filmie
Harmony’ego Korine’a zobaczymy nie tylko
Jamesa Franco ufryzowanego na
Seana Paula, ale również dziewczynę
Justina Biebera,
Selenę Gomez, a także gwiazdę cyklu
"High School Musical",
Vanessę Hudgens. I gdyby jury tegorocznego festiwalu w Wenecji okazało się krytyczne wobec literatury, która udaje kino, i słuchowisk, które udają filmy,
"Spring Breakers" miałoby sporą szansę na nagrodę. Pytanie tylko: jaką?
Film otwiera rewia biustów i pośladków. Dużych i małych, ciemnych i jasnych, szpiczastych i okrągłych, naturalnych i silikonowych, kołyszących się i falujących, nagich i obciągniętych skrawkami materiału. Wszystkie te piersi i pośladki, oblewane piwem, colą, pinacoladą i Bóg (nie) wie czym jeszcze, poruszają się w rytm muzyki, której nie powstydziłaby się niemiecka scena rave z lat 90. To jedna z wielu popkulturowych klisz, które
Korine wykorzystuje w swoim filmie. Największą są tytułowe wiosenne ferie – czas, podczas którego spuszczonym ze smyczy amerykańskim studentom przychodzą do głowy najgłupsze pomysły.
Bohaterki – kwartet wypindrzonych, pstrokatych dziuń – nie są tu wyjątkiem. Żeby zarobić na imprezę swojego życia, obrabiają z plastikową bronią w ręce przydrożną knajpę. Najpierw wydaje się, że film będzie odsłaniał w retrospekcjach prawdę o ich szalonym napadzie. Później – że będzie moralizatorską przypowiastką o kaźni na niepokalanej członkini kółek różańcowych, Faith (
Selena Gomez). To jednak fałszywe tropy. Wraz z pojawieniem się na ekranie karykaturalnego
Jamesa Franco w gangsterskich warkoczykach, tatuażach i z półką srebrnych zębów, wszystko staje się jasne:
"Spring Breakers" to bezlitosna (i wirtuozerska!) satyra na młodość myślącą, mówiącą i śniącą językiem popkultury; na pożerającą i wydalającą popkulturę wrażliwość. Szyderstwo z podpatrzonej w teledyskach gangsterki, z Edenu odkrytego na Florydzie i z wdrukowanych przez media wyobrażeń o seksie. Nawet nie podejrzewacie, ile metafor francuskiej miłości kino ma jeszcze w zanadrzu.
Afrodyzjakiem
Korine’a jest i zawsze była apokalipsa, rozumiana najczęściej jako upadek moralności i degeneracja całych grup społecznych. Fantazjowanie na temat takiej zagłady jest sednem jego filmów. Wcześniej mówił o niej w debiutanckich
"Skrawkach", a potem w nihilistycznym
"Trash Humpers". W jego nowym utworze apokalipsa również nadchodzi – tyle że podczas pocztówkowego zachodu słońca i przy dźwiękach muzyki
Britney Spears. Oniryczna, oparta na repetycjach dialogów, ujęć i sekwencji, utkana z wizualnych pasażów, powidoków, przenikań i rozmyć strona wizualna jest jednym z jej zwiastunów. Podobnie zresztą jak fenomenalna ścieżka dźwiękowa. To, co się na niej dzieje, przechodzi ludzkie pojęcie: przedpotopowe techno, współczesny house, brudne, garażowe riffy, połamany dubstep, przeżywający renesans elektropop i wbijający się klinem w tę muzyczną magmę leitmotiv – odgłos przeładowywanej strzelby. Zły omen – ostatni dzwonek przed feriami, z których nie ma powrotu.