71. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji ruszył z kopyta. Na otwarcie zobaczyliśmy najnowszy film Alejandro Gonzáleza Inárritu, "Birdmana" z Michaelem Keatonem w roli głównej.
Rok temu imprezę otwierała również produkcja pracującego w USA meksykańskiego twórcy -
"Grawitacja" Alfonso Cuaróna. Podobieństwa jednak nie kończą się na kraju pochodzenia obu autorów.
"Birdman" to - podobnie jak przebój z
Sandrą Bullock i
Georgem Clooneyem - imponujące technicznie osiągnięcie: nakręcono go tak, by wydawał się zrealizowany w jednym ujęciu. Ale - co dużo ważniejsze - to również bardzo dobry film.
Prawda i wyzwanie Tytułowy Birdman przypomina skrzyżowanie postaci Birdmana i Blue Falcona ze starych kreskówek studia Hanna-Barbera. To ptasiopodobny superheros, w którego w latach świetności wcielał się główny bohater, aktor Riggan Thomson.
"Birdman" brzmi też trochę jak Batman i nie jest to skojarzenie przypadkowe. Thomsona gra w końcu
Michael Keaton, swego czasu wyniesiony na szczyty sławy właśnie dzięki roli Człowieka-Nietoperza. W świetnym filmie
Alejandro Gonzáleza Inárritu płaszczyzny prawdy i ułudy swobodnie się przenikają, fikcja żeruje na faktach, a my - wraz z bohaterem - coraz bardziej gubimy się w tym misternie skonstruowanym labiryncie.
Keaton w istocie obficie czerpie tu z własnych doświadczeń. Jego rola to popis aktorskiej odwagi. Kariera gwiazdora - podobnie jak jego bohatera - rzeczywiście przyhamowała przecież, odkąd zrezygnował on z grania ikonicznego bohatera. Kiedy Riggan z zawiścią komentuje sukcesy
Roberta Downeya Jr, nie sposób nie pomyśleć, że i
Keaton może mieć podobny żal.
Downey wrócił bowiem na szczyt właśnie dzięki wbiciu się w (co prawda żelazne) kalesony superherosa. Aktor obnaża się tu więc nie tylko fizycznie, nie szczędząc nam widoku swojego nadgryzionego zębem czasu ciała, ale i - przede wszystkim - pokazując ludzką twarz celebryty. Małostkowego, kierowanego złudzeniami własnej wielkości, niejednokrotnie żenującego.
Keaton jest tu idealnym człowiekiem na idealnym miejscu nie tylko ze swoim biogramem, ale i nieodłącznym talentem do swobodnego łączenia dramatu z komizmem. Film
Iñárritu jest bowiem - nietypowo dla tego reżysera - komedią. Czarną, bolesną i domagającą się przedrostka „tragi-”, ale jednak komedią.
Kanwą fabuły jest desperacka próba Riggana do zrobienia wreszcie "czegoś ważnego". W jego wypadku oznacza to wyreżyserowanie i zagranie głównej roli w broadwayowskiej adaptacji opowiadania Raymonda Carvera. Thomson już na starcie nie jest oazą spokoju, a wokół niego wciąż mnożą się kolejne problemy: do obsady dołącza kapryśny Mike Shiner (
Edward Norton), dziewczyna bohatera (
Andrea Riseborough) oświadcza mu, że jest w ciąży, a jego córka (
Emma Stone) wyszła właśnie z odwyku i wymaga szczególnej uwagi. Życie prywatne aktora zaplata się z życiem zawodowym czy raczej - jak chciałby, żeby było ono postrzegane - "artystycznym".
Iñárritu pokazuje tu rozdźwięk między światami aktorów a celebrytów, między nowojorską śmietanką a Hollywoodzkim motłochem. To jak młot i kowadło, między którymi utknął bohater, żywiący ambicje o tworzeniu sztuki przez duże "S", ale nie mogący uciec od pokusy powrotu do świata blockbusterów. Każdy z tych porządków ma jednak własny pluton ewaluacyjny - czy raczej egzekucyjny. Z jednej strony jest prasa drukowana: jedna recenzja napisana przez pochyloną nad notesem i drinkiem zajadłą krytyczkę może tu pogrążyć spektakl. Z drugiej mamy media społecznościowe: Twitter i Facebook kuszące łatwymi możliwościami i nieograniczonym zasięgiem. Dla Riggana oba światy są jednak obce, w obu się gubi.
Resztę recenzji Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.