Felieton

Walkiewicz: Gdzie się podziało "miejskie" kino?

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Walkiewicz%3A+Gdzie+si%C4%99+podzia%C5%82o+%22miejskie%22+kino-69428
WAŁKIEM NA ODLEW: OSTATNI GASI ŚWIATŁO

Polskie kino jest prowincjonalne nie tylko z powodu swojego położenia na kinematograficznej mapie świata. Jest prowincjonalne w dosłownym znaczeniu: nie potrafi uczynić miasta wielkim bohaterem filmowym. Nie czuje jego pulsu, boi się rozkochać w nim widza, jakby zagrażało to uniwersalistycznym aspiracjom sztuki przez wielkie Sz.  

Przypomniał mi się Człowiek z Gigantycznym Dredem. I Kobieta z Lalką. Ten pierwszy jeździ autobusami linii 75 w Szczecinie i ma włosy splecione w monstrualny kokon, w którym chowa czyjeś zmumifikowane szczątki albo kontrolującego jego ciało kosmitę. Ta druga drałuje po ulicy Jagiellońskiej i pcha przed sobą wózek inwalidzki, na którym siedzi rzeczona lalka (okej, pewnie już nie drałuje i nie pcha, bo ile można, ale nie myślcie sobie, że to jakiś sen wariata). Przypomniały mi się poniemieckie tunele, nekropolia zamieniona w park zakochanych, paryska architektura i rezydenci satelickich uliczek Alei Piastów, którzy potrafią być tak bezczelni, że ograbią z opon nawet radiowóz. Wreszcie, przypomniała mi się tabliczka przy trasie wyjazdowej, do której przyznaje się chętnie co drugie miasto w Polsce: "Ostatni gasi światło". Zacząłem to sobie przypominać za sprawą filmu "Erratum" Marka Lechkiego. Jego akcja rozgrywa się w Szczecinie, tyle że udawanym na ekranie przez Wrocław. Lechkiemu było pewnie wszystko jedno. W końcu wszystko jedno jest całemu polskiemu kinu, odwróconemu do dużych miast plecami, traktującemu je najczęściej jak przezroczystą scenografię dla "uniwersalnych historii".   


"Erratum"

O tym, że miasto może być wdzięcznym bohaterem kina (i sztuki w ogóle), nie trzeba nikogo przekonywać. To jeden z najstarszych kulturowych toposów. Oglądamy filmy Woody’ego Allena, Michaela Manna, Martina Scorsesego, Aleksieja Bałabanowa, Spike’a Lee, Johna Woo, Pedra Almodovara. Każdy ma swoje kino, każdy ma swoje miasto. Nie trzeba również nikogo przekonywać, że tu, nad Wisłą, kino świetnie radzi sobie na wsiach. Że z łatwością zasypiamy przy świergocie dzikiego ptactwa, śpiewie ufajdanej, ale roześmianej dziatwy i deklamacjach małomiasteczkowych poetów, gwałceni w uszy – "pom-bom-pom" – przez sekcję dętą.  Że od zioła lepsza jest hostia, od seksu ugniatanie kapuchy, a od dworcowego menela – jurodiwy z purpurowym nochalem. Że bez Boga ani do proga, a gdy mokro w Kwietnia Niedzielę, cały rok się sucho ściele. Kino zeszłej dekady (a nawet w większym stopniu telewizja) ekshumowało wielką tradycję bukoliczną i sentymentalną, zasiało nowe jawory, a pod nimi posadziło nową Laurę (w tej roli pani z warzywniaka) i nowego Filona (wybitna kreacja nawróconego mieszczucha). I wygląda na to, że żaden "Dom zły" nie będzie wystarczająco zły, by tę permanentną wiosnę zakończyć. Krytykując jednak opisy małomiasteczkowej i wiejskiej rzeczywistości, trzeba przyznać, że nasza kinematografia nie miała najmniejszych problemów z uczynieniem owych przestrzeni pełnoprawnymi bohaterami kina. Co zaś ze strefą miejską, którą Camus nazywał "jedyną powszechnie dostępną pustynią"?


"Hel"

Mieliśmy w zeszłym roku na ekranie przynajmniej kilka utworów, w których miejskie środowisko było czynnikiem determinującym poczynania bohaterów. Poza zatopionym w "rozmodlonych" kadrach "Erratum", były to m.in. "Hel" Kingi Dębskiej, "Różyczka" Jana Kidawy-Błońskiego i zwłaszcza dwa filmy Marcina Wrony, "Moja krew" oraz "Chrzest". Wrona, w którym krytyka lubi widzieć lokalną wersję Martina Scorsesego, mógłby wziąć przykład z wielkiego klasyka i połączyć moralistyczne zacięcie z dbałością o środowiskowy detal. A choć jego bohaterowie sprawiają wrażenie wyłączonych z węższego, geograficznego kontekstu, są przecież dziećmi miasta, żyją podług miejskiego kodeksu, po "miejsku" i po "gangstersku" rozumieją przyjaźń, miłość, poświęcenie. Dla odmiany w "Helu" psychiatra-narkoman jedzie po odkupienie z Warszawy na Hel. Obydwa miejsca jednak nie "oddychają", nie ma w nich życia, nerwu. Są martwe jak bohater, który przywodzi na myśl cienistego ludka z ulotki MONAR-u.  Kamera nie obchodzi się z nimi ani czule, ani chłodno. Nie zależy jej na tym, by rozkochać w mieście widza bądź miasto widzowi obrzydzić. Wyjątki potwierdzają regułę: Piotr Szczepański w "Alei Gówniarzy" i Marek Koterski w "Nic śmiesznego" potrafili "wygrać" opresyjność Łodzi ("gdzie nawet bieganie psom szkodzi"); Dariuszowi Gajewskiemu udało się odmalować konflikt pokoleń na tle obciążonej bolesną historią "Warszawy"; Juliusz Machulski pokazał w "Vincim", jak ciekawą pod względem architektonicznym areną kina sensacyjnego może być Kraków.


"Dlaczego nie!"

Jedno z przekleństw rodzimej kinematografii, czyli zakorzeniona w filmowcach prowincjonalna optyka, każe dostrzec w dużym mieście albo folderowy raj, albo Sodomę i Gomorę. Połączenie tych dwóch perspektyw występuje najczęściej w komediach romantycznych. W "Dlaczego nie!" Ryszarda Zatorskiego sprzed paru lat ma miejsce sytuacja emblematyczna: oto dziewuszka z prowincji przyjeżdża do stolicy. W sercu nosi żarliwą miłość do rodzinnej ziemi, w kieszonce – kodeks małomiasteczkowego savoir-vivre’u. Na nic zakusy agencji reklamowej, zaloty Maćka Zakościelnego, podszepty kolegów i koleżanek z ASP. Niezłomności starczy jej na całe dziewięćdziesiąt minut. Oczywiście w międzyczasie wpadnie do Zary, żeby edukując "warszafkę" w zakresie altruizmu, zadawać przy okazji szyku.

Cocteau przekonywał, że w małym mieście można więcej usłyszeć, a w dużym – zobaczyć. W małych miastach polscy filmowcy widzieli już wszystko. Przebywając w dużych – wciąż słuchają tylko siebie.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones