Felieton

Z lwiątka król

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Z+lwi%C4%85tka+kr%C3%B3l-106623
Przez dwadzieścia lat, jakie minęły od premiery "Króla Lwa", film ten zdążył zarobić ponad miliard dolarów. I choć od jakiegoś czasu nie jest już najbardziej kasową animacją w dziejach (zdetronizowało go "Toy Story 3", prześcignięte następnie przez "Krainę lodu"), pod wieloma względami pozostaje najważniejszym filmem wytwórni Walta Disneya od premiery "Bambi" (1942). "Król Lew" to nie tylko najmroczniejsza i najbardziej okrutna opowieść, jaką studio kiedykolwiek zdecydowało się firmować. Przede wszystkim jest to ostatni jak dotąd film disnejowski, któremu udało się stworzenie potężnego popkulturowego mitu, wskrzeszanego każdego dnia na skalę globalną – nie tylko w milionach odtwarzaczy DVD, ale na deskach teatrów całego świata w postaci musicalu wyreżyserowanego przez Julie Taymor.



Lew wciąż rządzi

Opowieść o Simbie – lwim dziedzicu afrykańskiej sawanny, którego zazdrosny stryj Skaza wikła w śmierć ojca i skazuje na udrękę wygnania i wyrzutów sumienia – jest z ducha głęboko szekspirowska i łączy wodę z ogniem w sposób wręcz popisowy. "Król Lew" zawiera w sobie całą historię rozrywki – od greckiej tragedii do Broadwayu – a afrykański temat nie tylko zbiegł się z rozpoczynającą się w roku 1994 prezydenturą Nelsona Mandeli, ale stanowił prawdziwy przełom w myśleniu o masowej rozrywce. To właśnie w połowie lat dziewięćdziesiątych zaczyna się przecież w światowym popie wielki skręt w stronę wrażliwości multikulturowej, ekologicznej i postkolonialnej – już za chwilę Disney wyprodukuje "Pocahontas" i "Mulan", a jeszcze później "Księżniczkę i żabę" (z pierwszą w historii wytwórni czarnoskórą bohaterką wiodącą).

Maestria filmu jest oczywiście wizytówką studia, gdzie każdy projekt jest wymyślany od nowa co najmniej kilkakrotnie, a następnie podlega dopieszczaniu. Fabuła "Króla Lwa" ewoluowała w rozmaitych kierunkach, a wersja, jaką ostatecznie znamy, jest owocem pracy trojga scenarzystów i aż dwudziestu pięciu autorów wspierających (z których jeden, Joe Grant, pracował u Disneya jeszcze w latach czterdziestych przy klasycznym "Dumbo"). Sam pomysł narodził się tuż po premierze "Pięknej i bestii" (1991) – filmu, o którym pisałem szerzej na Filmwebie TUTAJ i którego oscarowy sukces zachęcał do dalszych ambitnych prób. Po trzech latach dojrzewania pod opieką (debiutujących w długim metrażu) reżyserów Rogera Allersa i Roba Minkoffa – i przy słabnącej wierze szefów studia w niekonwencjonalny projekt – film wszedł na ekrany 15 czerwca 1994.



Elektryzujący efekt całości wsparty został – poza fabułą, rzecz jasna – na dwóch elementach. Po pierwsze: na zdumiewającej stronie wizualnej, wykorzystującej rozwijającą się technikę CGI. Ukazane w filmie flora, fauna i krajobraz sawanny emanują jednocześnie konkretem i symbolem. Przede wszystkim zaś zachwyca animacja poszczególnych postaci: od pierwszego, niespodziewanego uśmiechu Mufasy (dostojnego ojca Simby) do fizycznego dojrzewania głównego bohatera, każda kreska służy rozwijaniu i dookreślaniu postaci. Jeśli dodać do tego sceny tak spektakularne jak koordynowany komputerowo bieg setek antylop w głąb doliny, otrzymujemy idealny melanż elementów intymnych i widowiskowych, z powodzeniem wyznaczający nowe standardy animowanej rozrywki.

Po drugie, oczywiście, mamy tu muzykę Eltona Johna, Tima Rice'a i Hansa Zimmera, w której Broadway, Afryka i pop zostają połączone w sposób tak ścisły, że między poszczególnymi elementami w zasadzie nie widać szwów. Już scena otwierająca idealnie zespala dźwięk, obraz i rytm: oto wschód wielkiego, pomarańczowego słońca zostaje powitany plemiennym zaśpiewem Zulusów (wykrzyczanym przez wokalistę imieniem Lebo M.). W miarę jak kolejne zwierzęta – od mrówek po żyrafy – schodzą się w quasi-biblijnym porozumieniu na powitanie nowego dziedzica, w tle rozbrzmiewa new age’owy hymn pt. "Circle of Life". O sile tej sekwencji (jawnie nawiązującej do otwierającej "Bambiego" symfonii leśnej) może świadczyć fakt, iż studio postanowiło użyć jej w całości jako kinowego zwiastuna – jedyny taki przypadek w historii kampanii promocyjnych Disneya.



Lwia racja

Prawdziwie zaskakującą składową "Króla Lwa" jest jednak jego przesłanie: film ten stanowi najsilniejszą apologię ustroju monarchicznego, jaką kiedykolwiek wyprodukowano w Ameryce. Oto kraj ufundowany na buncie wobec feudalnego majestatu, lubujący się to w jego komediowym wykpiwaniu (jak w "Jankesie na dworze Króla Artura" Marka Twaina), to w gapieniu się na zżerającą go dekadencję ("Lew w zimie" i jego niezliczone potomstwo), zakochał się na zabój w filmie ukazującym autorytet królewski jako gwarancję ładu, a demokrację nie tyle jako błąd, co lichą fasadę populizmu i tyranii.

O ile Mufasa jest wcieleniem mądrej siły, o tyle obdarzony rzadszą grzywą i bardziej kościstą sylwetką Skaza od początku traktowany jest jak wcielenie zła i ślepej woli mocy. Mufasa wzbudza szacunek poddanych (mimo że, jako mięsożerca, żywi się przecież nimi w sensie dosłownym!); odludek Skaza może liczyć co najwyżej na posłuch społecznych dołów, reprezentowanych tu jako armia hien, maszerujących w trakcie pieśni "Be Prepared" niczym nazistowskie zastępy u Leni Riefenstahl.



Film jest na tyle sugestywny, że łatwo możemy przeoczyć jego główną manipulację, polegającą na braku cech łączących Mufasę ze Skazą: mimo że nominalnie są braćmi, fizycznie wcale nie przypominają siebie nawzajem, a aktorzy udzielający im głosu pochodzą z różnych kontynentów, mają rożne kolory skóry i przemawiają dwoma skrajnie różnymi akcentami. Jeśli tubalny bas Jamesa Earla Jonesa (znanego też jako Darth Vader) czyni z każdego zdania Mufasy połyskujący ołowiem koc, którym słuchacz pragnie się szczelnie otulić, o tyle Skaza cedzi bluzgi kostycznym głosem Jeremy'ego Ironsa – jednoznacznie identyfikowanym z brytyjską arystokracją, z Szekspirem – i z zepsuciem jako takim (Oscar aktora za makiaweliczną rolę w "Drugiej prawdzie" wciąż błyszczał nowością w roku 1994).

Zważywszy na te wokalne subtelności, film zdaje się promować rodzaj monarchii zamerykanizowanej: ustrój oparty na obecności suwerena jest OK, oczywiście pod warunkiem, że rządzi nami raczej James Earl Jones niż Jeremy Irons. Alternatywą dla tak pojętej monarchii jest w "Królu Lwie" albo destrukcyjne bezhołowie, w którym dominującą grupą stają się siepacze Skazy, albo radosna anarchia biernego marginesu, ucieleśniona przez surykatkę Timona i guźca Pumbę. Dewizą tych ostatnich jest zapożyczona z języka suahili fraza "hakuna matata", oznaczająca całkowity brak trosk i aspiracji. To ta właśnie filozofia staje się azylem Simby w trakcie banicji i to ją będzie musiał odrzucić (niczym szekspirowski Henryk druha Falstaffa), by zająć miejsce po swoim ojcu. Co ciekawe, idąc tropem decyzji obsadowych, widzimy wyraźnie, że hieny (podobnie jak niegdyś wrony w "Dumbo") reprezentują rasowo nacechowane miejskie getto i jego slang (Whoopi Goldberg i Cheech Marin to dość prymitywny type-casting, słusznie krytykowany jako element klasowo agresywny).



Sezon na Lwa

Jak wspomniałem na wstępie, film okazał się kopalnią złota – poza scenicznym musicalem obrodził jeszcze serialem, grą komputerową i dwoma wyprodukowanymi na rynek wideosequelami: "Król Lew 2: Czas Simby" (1998) oraz "Król Lew 3: Hakuna Matata" (2004), z których pierwszy doprowadzał do połączenia rodów Mufasy i Skazy, a drugi przepisywał fabułę pierwszego filmu z perspektywy Timona i Pumby w sposób tyleż wywrotowy, co płaski. Z dzisiejszej perspektywy pierwszy "Król Lew" jawi się przede wszystkim jako film niebywale mocny, szlachetny i piękny – wyprodukowany, zanim popkulturowe mrugnięcia okiem stały się obowiązkową walutą pełnometrażowych animacji za sprawą studia DreamWorks i sukcesu "Shreka" (aluzje do "W upalną noc" Normana Jewisona i piosenki "The Lion Sleeps Tonight" są w "Lwie…" ornamentem, a nie racją bytu).

Dodam jeszcze, że w moim życiu "Król Lew" pojawił się jako piracka kaseta przywieziona ze Stanów przez ojca kolegi z podstawówki: nigdy nie zapomnę dreszczu oglądania tej wczesnej "kamerki", na której dało się dostrzec zarysy głów amerykańskiej widowni i usłyszeć jej reakcje. Podobnie jak wielu przedstawicieli mojego pokolenia uczyłem się angielskiego z Disneya, a wydany w Polsce oryginalny soundtrack był przeze mnie zasłuchany na śmierć. Nie miałem wówczas pojęcia, że niektórym grupom film się nie spodobał – tymczasem faktycznie krytykowano go za promowanie szamanizmu, New Age’u i… rozwiązłości, kiedy ktoś dopatrzył się w wirujących na nocnym niebie gwiazdach słowa "SEX" (w istocie było to oznaczające efekty specjalne "SFX", niewinny żart pracującej nad filmem ekipy).



I nawet jeśli całość jest ponoć plagiatem japońskiej kreskówki "Kimba – biały lew" (1989), której twórcy stwierdzili, iż są za biedni, by pozywać do sądu Disneya, niedawne obejrzenie filmu na nowo upewniło mnie, że każdy obraz i dźwięk "Lwa…" zostały na trwałe wyryte w moim kinowym DNA. Chyba zresztą nie tylko moim – kto wie, czy obecne szaleństwo trzydziestolatków na punkcie "Gry o tron" nie wyrasta na glebie przygotowanej zawczasu przez dużo łagodniejszą wersję historii o królach, zdradach i skrytobójstwach, na którą dwadzieścia lat temu prowadzili nas za rękę rodzice.