Stronię od filmów o miłości, ponieważ na ogół wywołują u mnie mdłości. Ten obejrzałem nie odrywając oczu od ekranu (2,5 godziny zleciało w mgnieniu oka) i nie chodzi tu tylko o tzw. kontrowersyjne sceny.
Abdellatif Kechiche nakręcił coś niesamowitego. Taki „Brokeback Mountain” w żeńskim wydaniu. Wszystko (począwszy od głównych ról, scenariusz, muzykę, zdjęcia…) było świetne, ale najważniejsze, że ten film jest o czymś: właśnie o miłości – prawdziwej, cierpiącej, namiętnej, odwzajemnionej i przedstawionej w realistyczny, życiowy sposób.
Przed obejrzeniem „Życie Adeli” uważałem się za „tolerancyjnego heteryka” – nie oceniam innych ludzi przez pryzmat tego, w co wierzą albo jaką mają orientację seksualną. Teraz wiem, że sztuka tolerancji nie wymaga jedynie postanowienia, ale też nieustannej pracy nad sobą, aby odmienność drugiego człowieka nie traktować, jako abstrakcji, do której podchodzi się z cielęcym zdumieniem, tylko rzecz naturalną, do której, w XXI wieku czas najwyższy przywyknąć.