Ten film został według formuły, której nie cierpię. Jest to bowiem nic innego, jak ilustracja tezy Lutra, że pracą osiągnie się zbawienie. Mamy więc rozbitą rodzinę plus śmiertelną chorobę na początek. Potem - Bum! - mamy ideę "zbudujmy dom" i nagle wszystko zaczyna iść dobrze. Wszyscy zaczynają się kochać, miłość i radość panuje wszędzie i obowiązkowo mamy zjednoczenie całej wspólnoty mieszkańców we wspólnym celu. To takie prymitywne i mdłe, że po prostu szkoda gadać. A jednak, mimo całego tego niepotrzebnego śmiecia, który banalizuje historię do granic wytrzymałości, jest w tym filmie ciepło, są uczucia, jakaś pozytywna wibracja, która sprawiła, że wbrew sobie film mi się jednak spodobał. Nie na tyle, by uznać to za dzieło znaczące. Jest to jednak film, który ogląda się z przyjemnością, z poczuciem dobrze wydanych pieniędzy. Wątpię jednak, by za rok znaczył on coś dla mnie i mogę mieć nawet trudności w przypomnieniu sobie o czym jest ten film. Mimo to nie żałuję.
co za brednie z ta teza! film mowi nie o zbawieniu za prace ale o tym, ze wszystko mozna zaczac od nowa,tak jak mozna od podstaw zbudowac dom,nigdy nie jest na to za pozno! glownemu bohaterowi nie chodzi o zbawienie lecz "tylko" o naprawienie spraw, ktore zaniedbal. Poza tym praca sama w sobie nie jest tu wazna-najistotniejsze jest, ze wszyscy robia to razem i dzieki temu godza sie. Gdyby gl. bohater pracowal sam nigdy nie zaznalby twojego "zbawienia".Co do reszty musze sie z toba zgodzic-film,mimo prostoty,naprawde urzeka... pozdro