--== bez spoilerów ==--
Widziałem już wcześniej "From Russia with Love", "Goldfinger", On Her Majesty's Secret Service", "Spy Who Loved Me", "For Your Eyes Only", "Octopussy", "GoldenEye" - i żaden z tych tytułów nie ruszył mnie ani trochę. Pełen najlepszych chęci zasiadłem jednak do "Live and Let Die" licząc, że może tym razem magia Bonda mnie wciągnie i zrozumiem w końcu, co ludzie w tym tasiemcu widzą. Niestety. Jak przychylny bym nie był, Bond pozostaje dla mnie antytezą dobrego filmu sensacyjnego. Przejaskrawione i ewidentnie nieprawdopodobne postacie i zdarzenia mogą być co najwyżej zabawne, a i to na krótką metę. W końcu te wszystkie zabawki Q, te samochody robiące obrót o 360 stopni przy skoku nad przepaścią czy dna motorówek o zerowym tarciu, te nieprawdopodobne zbiegi okoliczności i nieprawdopodobne zwroty akcji robią się zwyczajnie irytujące. Fabuła "Live and Let Die" zaś przebija już chyba wszystkie dotychczas widziane naiwnością. Porcelanowy murzyn i wyścig motorówkami po trawnikach nie wywołały niczego poza załamaniem rąk. A to, że wszystkich złych Bond zabił a ze wszystkimi kobietami się przespał to już taki schemat, że nie budzi najmniejszych odczuć. Nie polecam a sam od Bonda trzymam się już z dala.