przed jego obejrzeniem, a tu już dwie pierwsze sceny - rozmowa o baśniowych postaciach, które spełniają życzenia (a gdzie śliczna, choć może odrobinę przaśna, polska złota rybka? co za haniebne zaniedbanie;), a przede wszystkim rowerowy wjazd Gary'ego Oldmana z małpią fajką w zębach, spowodowały, że znieruchomiałam przed ekranem... Absorbujące całą uwagę, udane połączenie filmu drogi z powiastką filozoficzną przykrojoną na miarę współczesnego odbiorcy kina rozrywkowego. Narzucało mi się porównanie do "Kandyda" i kandydowego poszukiwania własnego ogródka - co oceniam jako pewnie niezamierzony atut tej fabuły - ponieważ bohater wciągnięty w wir wydarzeń uczy się życia, aby odnaleźć w nim swoje "place to be", ale przede wszystkim "the way he is". Zupełnie absurdalna droga międzystanowa 13 przestaje się taka wydawać, gdy potraktuje się ją jako sprasowane do rozmiarów filmowej pigułki exemplum nonsensu rzeczywistości, którego doświadczamy na co dzień. Lekka forma, jaką zastosowali twórcy, pozwala na ten nonsens spojrzeć z uśmiechniętego dystansu i to jest w tym filmie - bez zbędnych metafor - po prostu najfajniejsze.