Samotny ojciec, opieka nad rozwijającą się córką. Brak czasu dla siebie, jak najlepsze chęci, marne w skutkach próby wychowawcze, nieustające drobne konflikty, brak kontaktu z własnym dzieckiem… To wszystko jest gdzieś na początku opowieści, by później przejść w istotniejsze dla postaci rejony: czym są sygnały, które bohater dostaje? Co za nimi stoi? Odpowiedź brzmi: początkujący wykład o determinizmie, naszym wpływie na własne życie – wszystko w warunkach sterylnych, banalnych, pobieżnych. Jakby twórca scenariusza usłyszał o tych zagadnieniach dziesięć minut przed pisaniem. Jeśli słyszeliście o nich wcześniej, to pewnie wiecie więcej niż autorzy tej produkcji. Ludzie wychodzili z sali, niezainteresowani ich przekazem, który zresztą nie był nawet sensownie przedstawiony. To przedstawienie, te biedne tańce – to miało być wytworem sztucznej inteligencji?
Sam film zresztą traci siebie. Na potrzeby szczęśliwego zakończenia ojciec kupuje córce zwierzątko, którego wcześniej chciała. Wtedy były powody przeciw temu, by je kupić, nic z tymi powodami nie zrobiono, zwierzaczek został zakupiony i tak. Uśmiech, kończymy. Dramaturgia w tym obrazie to nieodkryta zagadka.