Więc, dzisiaj po obejrzeniu Amadeusza postanowiłem wziąć kąpiel... pierwszą od 18 lat. Kupiłem wino, bo piwo wydawało się zbyt prostackie w takiej chwili, odpaliłem podgrzewacze, co by klimatu w ujęciu wizualnym stało się zadość oraz załączyłem Requiem Mozarta na słuchawkach.
Niesamowite uczucie. Co ciekawe, po jakimś czasie usnąłem - lecz nie do końca. Jawa wciąż gdzieś się tam kołatała. Przed oczami stanęła mi scena, gdzie budzę się leżąc w trumnie wśród zimnych ścian katedry mojego rodzimego miasta. Obserwatorami, ku mojemu zdziwieniu byli ludzie - ludzie, których poznałem w ciągu swojego dotychczasowego życia. Byli tam moi rodzice, rodzeństwo, kuzynostwo, przyjaciele, koledzy, koleżanki, niedoszłe i byłe dziewczęta, znajomi z rożnych przedziałów mojej linii lat czy też żule z ościennego PGR-u. Muzyka grała, jednak dookoła nie było ni chóru, ni orkiestry. Organy rozciągały się pod sklepieniem na samym końcu świątyni i choć wiedziałem, że stamtąd wydobywa się dźwięk, to nie widziałem nikogo, kto by tym dźwiękiem "dyrygował". Niesamowita scena, niesamowite doświadczenie.